Byłem Jankiem Muzykantem
Stanisław Gałoński: Kocham Kraków i muzykę – marzy mi się wspaniały muzycznie, najwyższych lotów Kraków, miasto o randze światowej.
Elżbieta Wojnarowska: Urodził się Pan w małej wsi Ostrowczyk w powiecie Trembowla. Dziś to Ukraina. Proszę opowiedzieć o tamtych czasach. Jak doszło do tego, że podczas wojny z Janka Muzykanta stał się pan muzykiem organistą?
Stanisław Gałoński: Muzyki uczyłem się sam. Skąd wzięła się we mnie taka potrzeba? W mojej rodzinie byli ludzie, którzy lubili grać i śpiewać. Sam też lubiłem śpiewać. Wcześnie także zacząłem służyć w kościele do mszy. Wtedy życie toczyło się przy lampie naftowej. Mój dom miał numer 1 i stał zaraz przy rzece Seret. Przed wojną pokazało się u nas w domu radio. Marki Telefunken. Ponieważ we wsi nie było prądu, trzeba było mieć akumulatory, których baterie były ładowane co jakiś czas w miasteczku u żydowskiego kupca. Ciężkie to było, a trzeba było nieść cztery kilometry. Drut anteny miał chyba ze 30 metrów długości i zwisał od jednej do drugiej topoli… Ale przez radio świat się troszeczkę przybliżył. Jak już posprzątałem po mszy, to biegłem na chór, bo tam na górze był instrument. Ten instrument jeszcze jest, choć został przeniesiony do cerkwi.
To była fisharmonia?
Tak, firmy PAYKR z Wiednia. I był organista, który grał na tej fisharmonii. To było wszystko, cały mój świat. Nuty poznałem stosunkowo wcześnie, ponieważ mój ojciec, który też lubił muzykę, znał muzyka z sąsiedniej wsi, pana Rogowskiego. A pan Rogowski znał nuty i powiedział mojemu ojcu, że ja też powinienem się ich nauczyć. Wtedy ojciec kupił mi mały zeszycik nutowy – jaki byłem szczęśliwy! Dostałem też skrzypeczki trzyćwierciowe, mniejsze niż normalne, bo byłem jeszcze małym chłopcem i nauczyłem się na nich grać.
A skąd te skrzypce?
Mój najstarszy brat Bronek, wikary, kupił mi je we Lwowie. Zbudował je Franciszek Niewczyk i miały napis Stradivarius! Na tych skrzypeczkach pan Rogowski pokazał mi, gdzie są jakie nuty. Ale jak przyszedłem do kościoła na chór i zobaczyłem na fisharmonii klawisze, zapytałem organistę, czy może mi pokazać, gdzie na klawiaturze jest nuta A. Pokazał mi palcem, i to wystarczyło, bo jeśli tu A, to tu C, i wszystko już wiedziałem. I od tej nuty A zaczęło się moje wykształcenie muzyczne. Znałem tylko klucz wiolinowy, który jest potrzebny do skrzypiec, klucza basowego nie znałem. Ale widziałem, że jest wydrukowany i że oznacza jakieś nuty. I znowu musiałem prosić organistę, aby mi pokazał, gdzie jest F.
Wybuchła wojna…
W 1939 roku wkroczyli Sowieci, a w 1941 – Niemcy, którzy szli na Stalingrad. Zaczęły się wywózki do Niemiec na przymusowe roboty. Miałem na szczęście tylko 12 lat, ale organista uciekł, bo miał wtedy 30 lat, zniknął. Dlatego w niedzielę na mszy była cisza, nie miał kto grać. Wtedy poprosiłem księdza, aby pozwolił mi zagrać. W końcu się zgodził. I tak zostałem organistą, a nawet dyrygentem kościelnego chóru. 9 maja 1945 roku ogłoszono koniec wojny. Niestety, nasze ziemie nie należały już do Polski. Wyjechaliśmy więc wraz z innymi rodzinami pociągiem na Zachód.
Długo jechaliście?
Cały miesiąc. Nie wiedzieliśmy, gdzie są polskie granice. W końcu dojechaliśmy do Stróż, gdzie mieszkał mój najstarszy brat Bronek. Potem brat został przeniesiony do Raciborza, który był miastem w 80 procentach spalonym. Smród tej spalenizny czuć było jeszcze przez kilka lat. Brat zabrał nas ze sobą do Raciborza, gdzie został proboszczem, i w tym zniszczonym mieście znalazło się mieszkanie, gdzie mogliśmy się zatrzymać. W Raciborzu zacząłem chodzić do liceum matematyczno-fizycznego i tam zdałem maturę. Zacząłem też ćwiczyć na fortepianie i prowadziłem chór, ale cały czas uczyłem się sam.
A po maturze?
Po maturze oświadczyłem ojcu, że chcę być muzykiem i jechać do Krakowa.
Dlaczego Kraków?
Miałem jeszcze drugiego brata Kazika, też księdza, który widział, że interesuję się muzyką i chciał mi pomóc. Pojechał ze mną do Krakowa. Średnia Szkoła Muzyczna była wtedy na ulicy Krowoderskiej. Na egzaminie wstępnym pani egzaminatorka powiedziała mi, że mam absolutny słuch.
I co Pan na to?
Nie wiedziałem, co to znaczy, ale domyślałem się, że nie jest źle (śmiech).
Przyjęto mnie na flet i fortepian, uczył mnie sam dyrektor Taube. Pomyślałem wtedy, że może poszedłbym jeszcze na muzykologię? Uniwersytet mnie pociągał. Wypełniłem druki, zaniosłem i usłyszałem: „We wtorek o godzinie ósmej pierwszy wykład” (śmiech). Tak to było – bez egzaminów, całkiem inne czasy. Potem wchodzę na seminarium, a obok mnie siedzą studenci Parzyński, Schaeffer, Haraschin, Wanda Bogdany, Nikitiuk. To wtedy byli moi koledzy.
Wtedy jeszcze pasjonowała Pana muzykologia…
Na muzykologię chodziłem jeszcze przez rok, równocześnie kończyłem średnią szkołę muzyczną. Ale już na początku pierwszego roku studiów zgłosiłem w szkole muzycznej, że chcę zrobić dwa lata w jednym roku. Chodziłem więc na zajęcia wyższych lat w szkole muzycznej, i równocześnie na muzykologię. Aby mieć z czego żyć, dorabiałem jako organista w kościele Świętej Barbary na placu Mariackim… Byłem tam przez dwanaście lat organistą. A po dwóch latach muzykologii zdałem egzamin do Wyższej Szkoły Muzycznej na dyrygenturę.
Skąd ta dyrygentura?
Bo dyrygent to ktoś taki, co musi wszystko umieć (śmiech). A poważnie – uważałem, że muszę być dobrym zawodowym muzykiem. Na flecie grałem dwa lata i z pewnym sukcesem, bo już po drugim roku angażowano mnie w Filharmonii na niektóre koncerty, ale to mnie nie satysfakcjonowało. Mój profesor od fletu Jan Skawiński – pierwszy flecista w Filharmonii, był niezadowolony, gdy dowiedział się, że idę do Wyższej Muzycznej na dyrygenturę. Powiedział: „Wam się wszystkim w głowie przewraca! Chcecie być dyrygentami, bo tam tylko pałeczką się macha, a tu trzeba grać!” (śmiech). Powiedziałem sobie jednak wtedy, że przecież nigdy nie będę wirtuozem flecistą, ale dyrygentem jeszcze mogę być. Dostałem się na dyrygenturę. Studia trwały pięć lat.
Odnalazł się Pan tam?
Ja nigdy nie byłem zagubiony! (śmiech). W Wyższej Szkole Muzycznej wziął mnie do swojej klasy dyrygent, który w tym czasie był szefem Filharmonii, Witold Krzemieński. Po dwóch latach na jego miejsce przyszedł nie mniej wybitny Bohdan Wodiczko. I zostałem studentem Wodiczki. Równocześnie chodziłem na Uniwersytet na muzykologię, ale pod sam koniec zdecydowałem się z tych studiów zrezygnować.
A jak z pracą? Niełatwo znaleźć pracę po dyrygenturze.
Przez całe studia i potem, aż do 1960 roku, byłem organistą, ale przecież nie o to chodziło. Kiedy zrobiłem dyplom na dyrygenturze, w 1955 roku, pojechałem do Warszawy, bo wtedy jeździło się do Ministerstwa Kultury szukać pracy. I prawie na pniu pracę dawali. No i po jakiś dwóch tygodnie przychodzi telegram, że mogę zostać trzecim dyrygentem w Kielcach i prowadzić chór. Jechać z Krakowa do Kielc na trzeciego dyrygenta jakoś nie miałem ochoty. Wtedy okazało się, że w krakowskiej Filharmonii będą potrzebować dyrygenta chóru. Zgłosiłem się i zostałem przyjęty. Byłem chórmistrzem przez trzy lata, potem przeniosłem się do Opery w Teatrze Słowackiego, co mi bardziej odpowiadało, bo tam byłem dyrygentem prowadzącym również spektakle operowe. W Operze pracowałem także 3 lata.
Doszły sprawy prywatne…
Ożeniłem się. Po ślubie zamieszkaliśmy w Modlnicy w wiejskim domu bez ogrzewania. Było ciężko, ale nie to zdecydowało o decyzji opuszczenia Krakowa. Po prostu usłyszałem kiedyś przy okazji radiowej transmisji koncertu z Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy, że tamtejsza dyrekcja poszukuje dyrygenta do założenia orkiestry kameralnej. Pomyślałem, że będzie to dla mnie ciekawe doświadczenie. Moja kandydatura została przyjęta i tak na 10 lat wylądowaliśmy w Bydgoszczy.
Tu również nadzieje na otrzymanie mieszkania szybko się rozpłynęły i przez kilka lat mieszkaliśmy w małym pokoiku biurowym w filharmonii, ale te „pionierskie” lata były niezwykle ciekawe, rozwojowe i przynoszące sukcesy. Udało mi się pozyskać młodych, dobrych muzyków. Początkowo założyliśmy orkiestrę muzyki dawnej Capella Bydgostiensis, grającą na instrumentach historycznych, które trzeba było sprowadzać z zagranicy lub rekonstruować u nas. W Polsce była to pierwsza tego typu orkiestra. Później Capella Bydgostiensis rozszerzyła repertuar i skład zespołu o muzykę klasyczną oraz późniejszą. Ważnym doświadczeniem wyniesionym z Bydgoszczy był współudział w międzynarodowych festiwalach Musica Antiqua Europae Orientalis.
I wreszcie powrót do Krakowa…
Tak. W roku 1970 przyjmując propozycję Jerzego Katlewicza z Filharmonii Krakowskiej, aby stworzyć orkiestrę kameralną, podjąłem decyzję powrotu do Krakowa. Spotkałem wtedy na Rynku Mariana Wallek-Walewskiego, który zachęcał mnie tymi słowy: „Włosy mi wyrosną na dłoni, jak uda ci się coś tutaj zrobić”. Pesymistycznie oceniał krakowską aurę (śmiech).
Tymczasem udało się!
Bardzo tego chciałem. W Krakowie objąłem przejściowo w Filharmonii kierownictwo chóru i rozpocząłem organizowanie orkiestry kameralnej i zespołu wokalnego pod nazwą Capella Cracoviensis. Nie miałem problemu ze skompletowaniem dobrych muzyków. Panował duży entuzjazm. Od początku założyłem, że będzie to orkiestra o szerokim profilu artystycznym. Owszem, muzyka dawna pozostała w kręgu moich zainteresowań, ale ponieważ nie było odpowiedniego instrumentarium, skupiłem się na zespołach wokalnych: powołałem zespół madrygalistów. Zaczęliśmy też kupować pojedyncze instrumenty historyczne, a przede wszystkim zdobywać pieniądze na klawesyn, którym nie dysponowała żadna instytucja muzyczna. Dla uzyskania efektu klawesynu preparowano czasem fortepian. Dzisiaj brzmi to nieprawdopodobnie i wręcz komicznie (śmiech).
Capella Cracoviensis szybko się rozwijała.
Występowała regularnie w Krakowie i gościnnie w różnych miastach oraz w większości krajów europejskich, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Japonii, Chinach i Korei. Dokonaliśmy wielu nagrań muzyki różnych epok, także współczesnej. Wykonywaliśmy oratoria, wprowadziliśmy tradycję wykonywania Requiem Mozarta w Dzień Zaduszny, współpracowaliśmy ściśle z Muzeum Narodowym. Pamiętny jest cykl ARS VIVA łączący muzykę, słowo i obraz. Regularnie występowaliśmy w komnatach wawelskich na zaproszenie dyrektora Zamku. W ciągu ponad trzydziestu lat działalności udało mi się stworzyć markę Capella Cracoviensis, która procentuje do dziś.
Osobnym rozdziałem w Pana drodze zawodowej stały się festiwale.
Od 1975 roku przez 14 lat Starosądecki Festiwal Muzyki Dawnej i od 1976 do dzisiaj Muzyka w Starym Krakowie. Pomysł festiwalu w Starym Sączu zrodził się w czasie naszych z żoną górskich wędrówek. To historyczne, piękne miasto, kolebka polskiej muzyki średniowiecznej, prosiło się o to. Pomysł padł na podatny grunt. Do dzisiaj wspominamy ten czas z sentymentem.
Chociaż oczywiście były to czasy, gdy trzeba było o wszystko zawalczyć. Ale Festiwal w Starym Sączu od początku wzbudził wielkie zainteresowanie publiczności i wykonawców. Do Starego Sącza przyjeżdżali wybitni muzycy i zespoły. Chlubię się tym, że dla Polski odkryłem Jordi Savalla, który tu właśnie pierwszy raz wystąpił na moje zaproszenie.
Później narodził się drugi festiwal – Muzyka w Starym Krakowie.
To festiwal o innym charakterze, w moim zamyśle niezamykający się w określonej epoce ani tematyce. Najważniejsze jest wykonawstwo na najwyższym poziomie, co przeważnie wiąże się kosztami. Dlatego przyjęliśmy zasadę – artyści z najwyższej półki, a maksymalna oszczędność w innych wydatkach.
Są też mniej jasne strony w Pana działalności.
Jest to kilkanaście lat trwająca walka o budowę sali koncertowej w Cichym Kąciku. Od dawna upomina się o to krakowskie środowisko ludzi rozumiejących wagę problemu. W wielu miastach na świecie znajdują się wspaniałe historyczne sale koncertowe, na przykład Carnegie Hall, Sala Pleyela, Musikverein. Kraków jakoś nigdy o to nie zadbał. Może w związku z tym nie miał wielkich tradycji koncertowych. Jedyną inwestycją wzniesioną od podstaw, częściowo dla muzyki, był wybudowany w 1893 roku Teatr Miejski wystawiający zarówno opery, jak i sztuki teatralne. Tak zostało do czasu wybudowania w 2008 roku Opery Krakowskiej. Miejskie orkiestry Capella Cracoviensis i Sinfonietta Cracovia są nadal bezdomne, przenoszone z lokali zastępczych z miejsca na miejsce. Brak sali koncertowej rzutuje na całe życie muzyczne Krakowa i często powoduje konieczność rezygnacji z ważnych wydarzeń.
W celu zmiany tej sytuacji powołaliśmy jako projekt obywatelski w gronie trzech krakowskich dyrygentów i amerykańskiego śpiewaka (Stanisław Krawczyński, Józef Radwan, Kazimierz Gański i ja) fundację, która postawiła za cel doprowadzenie do powstania miejskiej sali koncertowej z siedzibą Capelli Cracoviensis, której byłem dyrektorem. Zaczęło się dobrze. Miasto przychyliło się do tej inicjatywy, przekazując Fundacji w użytkowanie teren w najlepszej z możliwych lokalizacji, w Cichym Kąciku. Poparcie okazały naszej inicjatywie, oprócz przyjaciół ze świata, takie osobistości jak Andrzej Wajda, Wisława Szymborska, ks. Józef Tischner, Ida Haendel, Stanisław Skrowaczewski, Jordi Savall czy Krzysztof Penderecki.
Fundacja doświadczyła wielkiej bezinteresownej pomocy i ofiarności.
Tak. Dzięki niej i pracy Fundacji gotowy jest projekt obiektu (z pozwoleniem na budowę).To dodaje mi sił. Mogę też liczyć na pomoc Prezydenta Miasta. Ani na chwilę nie tracimy nadziei na rychłe wybudowanie w Cichym Kąciku sali koncertowej. Zdaję sobie sprawę, że kończy się mój czas aktywności zawodowej. Są jednak młodzi następcy, zapaleńcy, którzy podejmą pałeczkę. Dlatego nie boimy się snuć planów.
Niestety, czasy przyszły jednak ciężkie, jakich nikt się nie spodziewał. Nikt nie wie, jak to wszystko dalej w Polsce i na świecie się potoczy…
Jednak staram się myśleć pozytywnie. Nigdy przecież się nie poddałem. Mimo trudnej drogi życiowej uważam, że jestem człowiekiem szczęśliwym. Chociaż nie wszystko układało się tak, jakbym chciał, to ogólnie los mi sprzyjał. Wierzę, że tak będzie nadal.
Stanisław Gałoński (1930) – dyrygent i kompozytor. Studiował muzykologię na UJ, potem dyrygenturę w PWSM w Krakowie. Założyciel Capelli Bydgostiensis pro Musica Antiqua z Zespołem Madrygalistów w Bydgoszczy, następnie Capelli Cracoviensis w Krakowie. Wieloletni dyrygent m.in. Filharmonii Krakowskiej. Inicjator Muzyki w Starym Krakowie, Starosądeckiego Festiwalu Muzyki Dawnej i innych międzynarodowych imprez muzycznych.