Bedeker krakowski
Dziennik pandemiczny: Alkoholu nie sprzedam
W środku nocy obudził Ninę dziwny dźwięk – jakby ktoś do szklanej kuli włożył petardę i podpalił.
Otworzyła oczy i leżała tak chwilę, wcale nie miała ochoty sprawdzać, co się dzieje. Może wybuch gazu w bloku rozwiąże za chwilę jej wszystkie problemy? – myślała. A może to jakiś włamywacz z siekierą? Czekała, czekała i nic. Zwlokła się w końcu z łóżka i weszła do salonu. Od razu zlokalizowała źródło hałasu – z oklapłych i zeschniętych na wiór łodyg wielkiej choinki właśnie spadły bombki.
Nina dostrzegała wokół siebie coraz więcej symptomów tej samej choroby – przed chwilą opublikowano nibywyrok niby-Trybunału i kobiety są bite na ulicach, nastolatek zasztyletował 13-latkę w ciąży, a od sylwestra do połowy stycznia naliczyła cztery partnerki zamordowane przez partnerów na oczach dzieci. Polska to piękny kraj.
Nina sama wytaszczyła na śmietnik choinkę, zostawiając za sobą dywan łamiących się igiełek. Ustawiła ją obok innych zielonych kikutów, które walały się pod wiatą – wszystkie obrazowały zbiorową nienawiść do świąt, którą rodacy z dysfunkcyjnych rodzin przekazują sobie z pokolenia na pokolenie albo – inaczej – wysysają z winem matki. Nina coś o tym wie. W końcu jej eks, nazywany Panem Wigilią, miał szczególne podejście do świąt – spędzał je, jak każdy prawdziwy przyjaciel kobiet, z różnymi samotnymi koleżankami. Dzięki filozoficznym rozmowom o bólach życia i wyświadczaniem rozmaitych przysług sposobem „na empatycznego Mietka” właśnie zmierzał z nimi na skraj łóżka. A to wszystko w wigilię i pod powiewającym sztandarem traum z dzieciństwa, którymi tłumaczył Ninie każde kłamstwo. Nina wiele potrafi wybaczyć, ale te wyjaśnienia były tym szczególnym rodzajem aktu desperacji, który zawsze napawał ją obrzydzeniem. Tak więc Pan Wigilia podzielił los choinki.
Nadszedł w końcu dzień, w którym Nina, zwolniona wieczorem z roli matki, bezkarnie mogła się trochę nawalić. W tym celu udała się późnym popołudniem do Lidla. Stała przy kasie, syn pakował zakupy do siatek. Nagle kasjerka podnosi butelkę prosseco, patrzy na Ninę, na butelkę, na dziecko, to znów na Ninę.
– Poproszę dowód! – mówi.
Nina myślała, że się przesłyszała. Można pomylić się o dwa lata, ale o dwadzieścia? Bez jaj. Dowodu nie miała.
– Pani chyba sobie żartuje. Sugeruje mi pani, że jestem niepełnoletnia? Ten dzieciak ma dziewięć lat – powiedziała Nina, wskazując na syna, który bezgłośnie pokiwał głową. – Jestem jego matką.
– Równie dobrze może być pani siostrą…
– Nie, jestem matką, a tu mam kluczyki od auta. Proszę! – powiedziała Nina, kładąc z brzdękiem kluczyki na ladzie.
– Nie mogę sprzedać pani alkoholu.
– Nie mam dowodu. Nie sądziłam, że ktoś mnie będzie legitymował w tym wieku! – wykrzyknęła Nina już mocno czerwona na twarzy, a luźna myśl o wypiciu prosseco wieczorem nagle stała się obsesją.
– Musimy legitymować wszystkich, którzy wyglądają na mniej niż 30 lat.
– Słucham? Przecież to jakiś absurd. Alkohol jest dozwolony od 18. Jak pani może ocenić mój wygląd w maseczce? A pani na pewno ma 18 lat? Może obsługuje mnie jakieś wyzyskiwane dziecko. Proszę zawołać kierownika. – Nina była już nieźle wkurzona, a lampka prosseco paliła się w jej głowie jak reaktor w Czarnobylu.
Przychodzi kierownik, który bez dokumentów alkoholu nie sprzeda. Nina daje upust swojej złości i wcale nie pochlebia jej, że młodo wygląda. Alkohol kupuje jej inna klientka.
– Proszę pani, to przez tę pani maseczkę z błyskawicą. Ona się tak z młodymi kojarzy!
Ułamek sekundy i w Ninie jakby topnieje gniew.