Ostatni człowiek na Ziemi
Fragmenty książki Witolda Beresia Pilchu. Na rogu Wiślnej i Hożej, która ukaże się nakładem Wielkiej Litery w kwietniu 2020 roku.
PILCH: (…) doświadczenie, które opisałem, jest, było lub też będzie doświadczeniem właściwie każdego człowieka – w sensie elementarnym, rzecz jasna. Że każdemu z nas prędzej czy później przydarzy się stan krótkiego chaosu, rozgardiaszu poznawczego – nagle nikogo i niczego nie ma, jest cicho, a powinien być hałas, ciemno wszędzie, a przecież powinno być widno. Słowem: epifanie samotności.
Gdy w miesiącu marcu roku 2020, na początku pandemii, Michał Nogaś, recenzent kulturalny, zapyta Jerzego Pilcha o jego przeczucie katastrofy, która właśnie rozpoczęła swój marsz przez świat, nikt nie wie, nie przypuszcza, bo i skąd, że będzie ona miała obraz po wielokroć bardziej złożony, a przede wszystkim – że będzie to ostatni wywiad Pilcha. Że pandemia położy się cieniem na końcówce jego biografii, której ostatnią stronę za chwilę przewróci złośliwy staruszek z wielką brodą. Zresztą Pilchu pandemię tę przenikliwie skomentuje:
(…) Utraciliśmy pewność siebie. Choć była elementarna, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jest. W każdym sensie. W każdej dziedzinie. Uczyć się jej na nowo nie sposób, to jest mniej więcej tak, jakby uczyć się – bo ja wiem – podświadomości na przykład.
Świat wydaje się we wszystkich swoich genialnych pomysłach i jeszcze wybitniejszych wynalazkach bezbronny i bezradny jednocześnie. Doświadczenie tego jest bardzo konkretne, a jednak globalne. Żadne pieniądze, nauka, myśl społeczna czy wszelkie teorie zarządzania kryzysem nie dają rady tego naprawić. Świat stanął, ulice opustoszały, zapanowała ogłuszająca cisza, czekamy.
Miało sens wielki, nie tylko z racji Pilchowej inteligencji, pytać go o jego przeczucia dotyczące ludzkości, która zamykając się w domach przed niewidzialnym wrogiem, z wolna dzieli się na coraz mniejsze drobiny, by – coraz częściej – dochodzić do jednostkowej samotności.
A dlaczego miało to sens? Ano dlatego, że dwa lata wcześniej pisarz popełnił tytuł Żywego ducha. To dzieło w jakimś sensie profetyczne w realiach polskich. Oto książka o świecie jaki znaliśmy, który nagle znika. Jeden, jedyny człowiek ocalał, a cała ludzkość wyginęła chyba.
Po prostu zniknęła.
To jedno z ostatnich dzieł Pilcha. Tym razem jego pomysł odwołuje się do powieści mało znanego włoskiego pisarza Guida Morsellego pod tytułem Wydarzenie, która wyszła w Polsce w roku bodaj 1980. Opowiada o człowieku, który wskutek tajemniczego zdarzenia został ostatnią istotą na ziemi. Pilch wtedy ją przeczytał z zainteresowaniem i po czterdziestu latach do niej wrócił.
PILCH: Ocalałem, aby w nieskończoność ustalać, dlaczego ocalałem? Ludzkość wyginęła, abym do znudzenia dochodził, jak to się stało?
Tyle że choć książka ta zaczyna się tak, jak winny się zaczynać krwiste, rasowe, apokaliptyczne technothrillery, nie jest jednak thrillerem. Nie jest też tak naprawdę nawet powieścią. Bo i kto tu jest bohaterem? To opowieść starego człowieka, który nagle został sam na ziemi i referując swoją sytuację za pomocą całego szeregu paradoksów, zapisuje własne majaczenia. Jak ciekawie zauważa w rozmowie z Pilchem Agata Passent, nie ma świata wokół bohatera i sam bohater w pewnym sensie wyparowuje z tego świata. Ale może ten świat mu wyparował?
Majaki i luźne notatki to duch tej książki.
Ale jej sensem jest gra z czytelnikiem. Oszukiwanie go. Gubienie tropów. Jednym słowem – szarady. Bo Pilch odwołuje się tutaj do literatury zagadek narracyjnych. Takiej jak na przykład powieści Nabokova, którego Pilchu od lat był wyznawcą. Pod koniec życia rosyjski pisarz tworzył książki zbudowane z wielu znaków zapytania, gdzie nagle okazywało się w połowie księgi, że ten niepozorny chłopczyna z czterdziestej strony jest narratorem. I Nabokov musiał informować o tym tegoż czytelnika, bo nie było siły, aby czytelnik sam to zauważył.
I może dlatego tak wielu nawet zacnych recenzentów patrzyło na tę książkę jak na dziwadło jakieś. Bo w kategoriach powieści to nieporozumienie. Ale w kategoriach literatury Pilchowej – doskonała konsekwencja myślenia i tworzenia. (…)
Jednak, jakkolwiek patrzeć na chwyty formalne, gry kontekstowe i struktury pulsujące, tytuł Żywego ducha jest w oczywisty sposób zmierzeniem się z wielką samotnością i końcem wszystkiego. Pilch w ostatnich swoich latach bowiem nie tylko czekał na życie wieczne, ale z wolna zostawał sam.
Samotność, do której się modlił jako do modelu zen, dopadła go na poważnie i prozaicznie. To nie była samotność li tylko bólu egzystencjalnego – to była samotność normalnego, fizycznego bólu i fizycznego cierpienia.
* * *
Tak, jeśli jest słowo klucz, które przez życie i twórczość Pilcha się przewija najmocniej – to właśnie samotność. Osobność. Obcość. Obojętność.
Nieustannie powtarzał anegdotycznie za Kołakowskim o potrzebie zażegnania obojętności świata. To był, jak się wielu wydawało, trochę żart – bo zwykle Pilchu uzasadniał w ten sposób pragnienie seksu z akurat napotkaną aktualną kobietą życia.
Tyle że Kołakowski też nadawał temu zwrotowi, między innymi, sens erotyczny. Twierdził bowiem, że seks i erotyka są jednym ze sposobów najskuteczniejszego, najszybszego zażegnania tego bólu, że świat cię nie widzi i nie słyszy.
„Najprościej powiedzieć, że uciekamy od cierpienia. Lecz czym jest to, co wspólne i jednakowe we wszelkim cierpieniu: w bólu fizycznym, w poczuciu klęski życiowej, w strachu przed zadaniem ponad siły, w rozpaczy wobec śmierci bliskich, w lęku przed śmiercią własną, w porażce miłosnej, w dotknięciu upokorzenia, w zrozumieniu beznadziejności ambicji, w przeżyciu niedołęstwa, w nieznośności osamotnienia? (…) Tym, od czego uciekamy, jest doświadczenie obojętności świata, a próby przezwyciężenia tej obojętności stanowią ośrodkowy sens ludzkich zmagań z losem w jego codzienności i w jego ekstremach”.
I dodawał, że uciekamy od samotności przez posiadanie, przez maszyny, przez technologię, przez żądzę posiadania rzeczy i ich przywłaszczanie.
Ale najmocniej dzieje się to „w porozumieniu erotycznym, gdzie doświadczenie więzi może być najintensywniej przeżyte. (…) W intymności erotycznego spotkania próbujemy każdorazowo przywrócić realność odwiecznemu mitowi (…) – nostalgia zagubionej połówki pragnącej ponownie stać się częścią nieszczęśliwie rozszczepionej całości ożywiała naszą interesowność seksualną. (…) Ekspansywna, męska połówka wydaje się zmierzać ku temu, by zostać pochłonięta; odbiorcza, kobieca – by pochłonąć raczej”.
* * *
Paweł Głowacki już w Monologu z lisiej jamy widzi przejaw samotności pisarza i przypomina sławne zdanie Becketta: „Every word is like an unnecessary stain on silence and nothingness” (Każde słowo jest jak niepotrzebna plama na ciszy i nicości). Że niby warto cenić słowa. Że choć cały czas wiele rozmawiamy, to w gruncie rzeczy niewiele mówimy.
– Z uporem maniaka będę mówił o specjalnym gatunku samotności tego faceta. Od debiutu Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej właściwie przez cały czas jego pisanie to gest, który można nazwać monologiem. Wszystko jedno, czy bohaterowie mówią czy nie mówią.
Oni są lepieni przez narratora. Niby tak jak w każdej powieści, tylko że tutaj bardziej – tutaj są i ulepieni, i złożeni wyłącznie z narratora. Taki jest na przykład Monolog z lisiej jamy, gdzie siedzi facet i dokłada słowa do słów, do słów, do słów, żeby się uporać ze sobą, ze światem, z tysiącami spraw.
Każdy tekst Pilcha poprzez samą intuicję i falowanie języka jest spowiedzią jednego faceta w jakimś pustym kościele. Jest to absolutnie monolog zaludniany przez różne postacie, ale te postacie są zrobione tylko po to, żeby podkreślić to gadanie w pustce do siebie. Nie bez kozery pod koniec życia Pilch napisał Żywego ducha, powieść opowiadającą o samotności ostatniego człowieka.
Pilch wybrał, czy też został mu dany – nie, nie przez Boga, nie, nie mówimy o talencie – został mu dany Język. Został mu dany słuch na Język, który jest absolutnie samowystarczalny. Jemu do budowania świata nie trzeba było niczego więcej poza Językiem. A taka forma budowania świata musi się kończyć samotnością, taką mniej więcej jak w tej słynnej frazie Becketta o pisaniu, o kroplach spadających w ciszy.
* * *
Więc idzie do Pilcha wielkimi krokami ta samotność, choć nie typu zen, o której myślał najintensywniej.
Najpierw od Pilcha odchodzi jego ojciec. Stary Pilch jest w jego książkach zdemonizowany niemal jak u Schulza – dogrzebanie się do cienia prawdy o faktycznym charakterze ojca graniczy z próbą odcyfrowania Kamienia z Rosetty.
Pilcha irytowało w nim wszystko. Najpierw to, że dostrzegał w swej twarzy „jego ryj”. Że to bardzo trudne doświadczenie widzieć w lustrze – zarastającą naszą – twarz ojca.
PILCH: (…) że ryj mi się coraz bardziej upodabnia do starego. Myślę, że tak samo jestem impulsywny, tylko nauczyłem się nie zapuszczać tak daleko, a przynajmniej hamować. Mam po nim poczucie humoru, poczucie ironii. Na pewno po nim mam jazdę na dupy. Jak to mówią w Krakowie – nie miał specjalnego wykształcenia, czyli był profesorem na AGH. Wydział: wzbogacanie i flotacja kopalin. Spotkał w swoim życiu Andrzeja Wantułę, biskupa polskich lutrów, który dał mu Czarodziejską górę na imieniny i zaszczepił nawyk czytania. Ojciec potem dostał bzika i czytał tego Manna wkoło, też po niemiecku. (…)
Oczywiście, nie żyliśmy w zgodzie.
Pilcha irytowało w ojcu i to, że ten myślał, że będzie długo żył, jak i to, że naiwnie zmarł szybko na chorobę serca. Że pasjonował się przypadkami długowiecznych Gruzinów i miał wiele planów. I zakładał Pilchu, że gdyby ojciec dożył jego, młodego, choroby Parkinsona, drwiłby z matki, że urodziła takiego niedojdę i słabeusza.
PILCH: To jest cecha myślenia małych polskich miasteczek, gdzie choroba jest zawiniona przez zły tryb życia i matkę, która kogoś takiego wydała na świat. Ojciec zawsze chciał być ode mnie młodszy i szybszy. Gdy z Hanką szliśmy drogą dookoła do domu w Wiśle, to stary w tym samym czasie zasuwał na skróty, po schodkach, byle nas wyprzedzić.
Mama Pilcha w jednym z wywiadów przyznawała, że lekko nie było. „Mój mąż widział Jurka na studiach technicznych. A z czego będziesz żył, jak ty pójdziesz na polonistykę? Były tarcia, było iskrzenie między mężem a Jurkiem”.
Ojciec Jerzego zmarł na początku lipca 1996 roku i kilka dni później był pogrzeb, na który zjechała znaczna część redakcji „Tygodnika”, między innymi Krzysztof Kozłowski. Pogrzeb został przez wszystkich, ale to wszystkich dogłębnie zapamiętany, dlatego że wówczas w Wiśle grzmotnęła taka ulewa z piorunami, jaka tylko w górach letnią porą może się przydarzyć. I gdy tsunami deszczu zalewało żałobników, Pilchu, trochę wściekły, a trochę zachwycony, komentował: – Mój stary sam to wymyślił, sam to załatwił po to tylko, żeby spierdolić wszystkim ten przyjazd… (…)
21 gramów prywatności
Przed oczyma przewijają się tysiące obrazów. Głównie ze złotych czasów „Tygodnika Powszechnego”. Wielu scen przypominać nie uchodzi – ale kilka stoi przede mną.
Jak to jako piłkarz, w ramach walki psychologicznej, Pilch wrzeszczy przed meczem do drużyny przeciwnej: – CHUJE!
Jak to przed moim odejściem na dyrektorskie stanowisko na Woronicza do telewizji publicznej (była kiedyś taka telewizja) namawia mnie, bym zadbał, gdy będę zamawiał cenne, zielone sukno do obicia wszystkich gabinetów, aby połowa sukna dla mnie była na suknie dla żony. Ale ja z tego zapamiętam, że powie: – Bo twoja żona ma zielone oczy i będzie jej do twarzy, nie? A ja jedyne, nad czym zacznę się zastanawiać, to skąd on, kurwa, wie, jaki kolor oczu ma moja żona?
Jak to dzwonię do niego, gdy mnie weltszmerc i samotność dopadają w listopadzie na grobach bliskich. Ślomtam mu przez słuchawkę, a on przyjeżdża i idziemy po lek na posmętarny smutek, i wchodzimy do Stacha na Grzegórzkach, mordowni, gdzie pusto, ale od razu jaśniej.
Jak to siedzimy w ogródku w Bambusach i wzdychamy ciężko, patrząc na przelewający się przez Płytę rozerotyzowany tłum nastolatek. Pilch widzi mnie kątem oka i uśmiecha się ironicznie.
– Człowiek idzie czerwcową nocą przez krakowski Rynek i nagle widzi, że z drugiej strony nadchodzi ta jedna, jedyna, brakująca połówka twego życia. Ale potem idziesz parę kroków dalej i za rogiem widzisz nagle kolejną, jedyną uzupełniającą cię połówkę. A potem jeszcze jedną, a potem jeszcze jedną… Widzisz, Witku, to się właśnie nazywa magia Krakowa.
Albo: przez kilka lat pracy dla Tuska, dla Platformy, mieszkałem w stolicy na Kruczej, ale boczną bramą wychodziłem na Hożą. Niejeden ranek bywał taki, że gdy ja zmęczony wysuwałem się w poszukiwaniu porannego kefiru do baru Bambino, miejsca kultowego nie tylko dla warszawiaków, Pilch dziarsko wracał właśnie z porannego spaceru, a bywało – że właśnie z baru Bambino. Te poranne spotkania zawsze oznaczały kwadrans rozmowy o tym, co mężczyzn najbardziej trapi. I nie zawsze chodziło o politykę.
Moje ostatnie spotkanie z Pilchem – to z nim i z Kingą przed delikatesami na Kruczej. Był już mocno chory, ale ciągle chadzał po warszawskich ulicach. Wtedy wyrzekł dumnie: – To moja przyszła żona.
Kinga się zmieszała, a on mrugnął do mnie porozumiewawczo. Popatrzyłem z zachwytem kątem oka na nią (biust stojący, postawa zgrabna) i pomyślałem, że to po prostu jeszcze jeden chwyt, aby wiadomo co. Ale kiedy już się pobrali, Pilchu przez telefon wypowiedział do mnie znamienne słowa, zdobiąc je przerywnikiem polskim: – (…) nie spodziewałem się, że jednak uda mi się pod koniec życia (…) znaleźć tę brakującą drugą połówkę…
* * *
Ale nadchodzi przełom roku 2019 i 2020 i Pilchu ląduje właśnie z Kingą, swoją młodą żoną, w miejscowości Kielce, co daje im zaskakujący nowy oddech.
Dziwiono się.
„W ten sposób w jego biografię wdarło się miasto doskonale mu obojętne, miasto, któremu, jeśli się nie mylę, nie poświęcił ani linijki prozy, terra incognita. (…) Jakby jego duch przed odejściem postanowił jeszcze raz zdradzić, wymknąć się nacierającym schematom. (…)
Wybrał semantycznie puste Kielce, zatrzymał się poza regionami własnej mitologii. Co to znaczy? Czy to ma prawo coś znaczyć?”.
Dziwiono się niepotrzebnie.
Tu zacumował. Wydawało się – na dłużej. Tak napisała później jego żona Kinga Strzelecka-Pilch pod znaczącym tytułem Nie chcieliśmy lepiej, w jednym z najpiękniejszych literacko, tak, literacko, pożegnań:
„Nie oczekiwaliśmy cudów, tylko spokojnego wieczora przed telewizorem, leniwego pogadywania, leniwych spojrzeń. Nic nie musiało się dziać. (…) Mogłabym napisać, że żałoba ma wiele etapów, że wyparcie miesza się z rozpaczą, rezygnacją, akceptacją, wyrzutami sumienia. Że noszę Twoje swetry. Że tak bardzo Ci dziękuję. Że kiedy patrzę na Twoje okulary, które zostawiłeś na biurku… Że jestem wściekła na los. Że jestem wdzięczna losowi”.
Tyle że właśnie wtedy nadchodzi pandemia. Pilchu, zabobonnie, stara się o niej nie mówić. Czy ten czas może przynieść coś dobrego? Jasne – nic. A czy świat nareszcie się zmieni na lepsze, gdy pandemia minie?
Nogasiowi Pilchu wtedy rzeknie:
– Będzie tak, jak było. (…) Łatwo nie będzie. Ale już tyle razy była katastrofa, że może tym razem lepiej? Kluczowa długość, każdy dzień – nawet jak sobie jakoś radzisz – stracony.
Więc niechże szanowny wirus zrobi tę łaskę i zwinie się nieco.
Ale to nie pandemia obróci ostatnią stronę jego biografii…