Czas na bunt
Izabela Kuna: Dlaczego panuje powszechne przyzwolenie na obrzucanie się błotem i eskalację nienawiści? Dlaczego władza ograbia nas z elementarnych rzeczy przynależnych człowiekowi: godności, praworządności i wolności?
Marta Gruszecka: Największy bunt człowieka przypada zwykle w okresie dojrzewania. Była Pani zbuntowaną nastolatką?
Izabela Kuna: Dorastanie to, obok starości, najtrudniejszy moment w naszym życiu, a bunt jest mu jak najbardziej przynależny. Jeśli rozumieć go jako próbowanie używek, uciekanie z domu, opuszczanie się w nauce czy eksperymentowanie z wyglądem, to nie, nie przeszłam klasycznego okresu buntu. Nie piłam alkoholu, nie paliłam papierosów, nie spotykałam się potajemnie z kolegami i koleżankami. Nie dostawałam znienacka złych ocen, nie wagarowałam, nie obcinałam i nie farbowałam włosów. Buntowałam się po cichu – czasem odpysknęłam mamie, trzasnęłam drzwiami i raz uciekłam z kolonii. Tylko to akurat nie był bunt, a zwykły odpał. Pojechałam na kolonię, której dyrektorką była moja mama. Razem z koleżankami postanowiłyśmy z niej uciec. Do… piekarni, po ciepły chleb. Mało spektakularna ucieczka [śmiech]. Potem mama pytała mnie: czy wiesz coś na temat grupy dziewcząt, które uciekły z ośrodka? Twardo zaprzeczałam. Kiedy na spytki wziął mnie tata, odpowiedziałam butnie: wiem, ale nie powiem. Widział, że mam coś na sumieniu, mimo to nikogo nie wydałam. Ani wtedy, ani nigdy – prędzej pomogłam komuś w nauce, niż na niego naskarżyłam. Pewnie dlatego inne dzieci mnie lubiły.
Bardziej zbuntowana byłam jako kilkulatka. Lubiłam śpiewać, a rodzice często nagrywali moje piosenki na magnetofon szpulowy. Na melodię Do zakochania jeden krok śpiewałam „Moja mamusia jest niedobra parara rararara”. Kiedyś też pomalowałam jednej pani torebkę cepeliowską długopisem. Siedziałam z rodzicami na imieninach u pani Zosi i zwyczajnie mi się nudziło. To były złośliwe epizody, bo na co dzień byłam grzeczną dziewczynką. Największego buntu w moim życiu doświadczyłam późno – po 30. urodzinach.
Wobec czego?
Nie chciałam dłużej żyć w przemocowym związku, postanowiłam uciec od tego, co mnie niszczyło. Uwolnić się od przekonania, że jeśli ktoś mnie krzywdzi, muszę znosić to z pokorą. Od własnego, upośledzonego myślenia, w którym zostałam wychowana, że mam siedzieć cicho, bo takie życie wybrałam, że to moja wina i że generalnie cicho, bo wstyd. Może gdybym przeszła buntowniczy okres dojrzewania, nie dopuściłabym do tego, że ktoś mnie dręczy? Ale wyrwałam się.
Dzisiaj, kiedy władza pod osłoną nocy przepycha kolejne ustawy, odbiera obywatelom wolność, podnosi rękę na kobiety i wolne media, trudno się nie buntować…
Wkurza mnie to, co się dzieje w Polsce. Jestem przerażona nienawiścią, głupotą, okrucieństwem i śmianiem się ludziom prosto w twarz. Głupi ludzie bawią się Polską jak jengą – cały czas ktoś wyciąga z niej klocki, a szkielet nadal się trzyma. Tylko jak długo? Z drugiej strony, jesteśmy bardzo cierpliwym i nielubiącym się wychylać narodem. Trudno powiedzieć dlaczego – boimy się? A może, tak jak mówią sondaże, większość jest po stronie rządzących? Wydaje mi się, że wielu ludzi sekunduje temu, co dzieje się w Polsce. Myśli tak samo jak władza, ale się do tego nie przyznaje. Obecne rządy to gwałt na wolności na oczach całego świata, rabunek w biały dzień, ale bez białych rękawiczek, za to łapami utaplanymi w błocie.
Stosunek do władzy często podkreśla Pani w social mediach. Te rządzą się własnymi prawami – są lajki, ale i mowa nienawiści. Czy kiedykolwiek jej Pani doświadczyła?
Po tym, jak ostatnio zamieściłam na Instagramie plakat sprzeciwiający się „lex TVN”, przeczytałam w komentarzach: „ty szmato”. Ileż hejtu muszą otrzymywać moje odważne koleżanki, na przykład Maja Ostaszewska, które są o wiele bardziej aktywne w social mediach? Dlaczego panuje powszechne przyzwolenie na obrzucanie się błotem i eskalację nienawiści? Dlaczego władza ograbia nas z elementarnych rzeczy przynależnych człowiekowi – godności, praworządności i wolności? Owszem, możemy wychodzić na ulice i protestować, zresztą robimy to. Ale z każdym dniem mamy coraz mniej siły. O ile pierwsza fala strajków mogła zaskoczyć rządzących, tak dziś demonstracje nie robią na nich wrażenia. Politycy patrzą na nas i śmieją nam się w twarz. Doszliśmy do granicy absurdu.
Nie ma recepty na powrót do normalności?
W Teatrze Współczesnym w Warszawie mieliśmy niedawno premierę sztuki Kto chce być Żydem Marka Modzelewskiego w reżyserii Wojciecha Malajkata. Ludzie wychodzą z tego spektaklu wstrząśnięci, bo to nie tylko bolesna rozprawa ze stereotypami, ale z naszą historią. Na scenie pada zdanie: „Problem polega na tym, że twój dziad spalił mojego dziada, a ty nie chcesz o tym wiedzieć”. Jeśli nie przyznamy się do błędów i tego, co zrobiliśmy polskimi rękami, nie pójdziemy dalej, nigdy nie będzie dobrze. Uważamy samych siebie za naród wybrany. Wybrany do czego? Nie możemy obwoływać się jedynym szlachetnym, mądrym, dzielnym narodem, który wygrał wszystkie wojny sam, bo tak nie było. Możemy być wspaniali, jeśli zaakceptujemy własną historię i się jej nauczymy przede wszystkim. Tymczasem, w Polsce są ludzie, którzy nie chcą do tego dopuścić. Nie pozwalają nam samodzielnie myśleć, artykułować tego, kim chcemy być i jak chcemy żyć. Przecież w naszym kraju jest miejsce na wielowyznaniowość, wielokulturowość, wielojęzykowość, różnorodność. Właśnie na tym polega demokracja. A nie na szczelnym zamykaniu granic i odmowie pomocy humanitarnej. Tam giną ludzie – naprawdę nie jesteśmy w stanie podjąć jakichkolwiek działań, by im pomóc?! To międzynarodowy skandal, z którego trzeba wyciągnąć poważne konsekwencje. To czas na bunt.
Tylko pod czyją chorągwią się buntować, skoro nawet opozycja nie wie, jak zatrzymać swoich przeciwników?
Liczę na to, że opozycja – poza kontestowaniem rzeczywistości – zacznie działać. Jest naprawdę spora różnica między zwykłym obywatelem a politykiem. Nie można dopuścić do sytuacji, że ktoś nie zjawia się na głosowaniu albo zjawia się i utyskuje, że jest zwoływane kwadrans wcześniej lub pod osłoną nocy. To są fakty. Przecież PiS nie zachowuje się tak po raz pierwszy, władza przyzwyczaiła nas już do absurdalnych zachowań. Nie znam się na polityce, jednak mam wrażenie, że opozycja jest zawsze 15 kroków za rządzącymi. I ciągle jest zaskoczona, zła i zdziwiona. Dlatego czuję się oszukana nie tylko przez mój rząd, ale też przez ludzi, którzy powinni zapewniać obywatelom wsparcie. Dlatego nadzieja w ludziach odważnych, dziennikarzach, aktywistach, przechodniach.
Zagrane przez Panią ostatnio bohaterki też potrafiły się zbuntować. Tyle że to inny rodzaj buntu – w obronie własnego dziecka. Wanda z Teściów staje murem za córką, która z jakiegoś powodu nie chce wyjść za mąż. Dorota Gajda z serialu Nieobecni w tajemniczych okolicznościach odchodzi od męża pedofila, który krzywdzi jej syna.
Historia obu bohaterek pokazuje, że kiedy dziecku dzieje się krzywda, w jego obronie wszystkie chwyty są dozwolone. Wanda, prosta kobieta ze wsi, za wszelką cenę broni dobrego imienia córki. Co z tego, że nie chce wziąć ślubu, bo być może jest lesbijką? Córka jest najukochańsza, nikt nie będzie jej obrażał. A kto się odważy – temu Wanda napluje w twarz. U Doroty sytuacja jest bardziej skomplikowana – ta kobieta buntuje się przeciwko przemocy domowej, której doświadcza jej syn. I to ze strony ojczyma, czyli osoby, która do tej pory była dla niego najbliższa! Kiedy Dorota dowiaduje się, że mąż krzywdzi jej dziecko, staje w jego obronie jak lwica. Wymyśla plan, który – choć kuriozalny – zapewni synowi bezpieczeństwo. Nie dziwię jej się – na przemoc domową trzeba reagować natychmiast. To też apel do sąsiadów – ściany mają uszy, a czasem wstyd jest zbyt wielki, by prosić o pomoc.
Buntowniczką można nazwać Klarę, bohaterkę Pani książek: Klara (2010) i Klara jedzie na pogrzeb (2021). Poznajemy ją jako 39-letnią, nieszczęśliwie zakochaną singielkę. Przypominamy sobie o niej dziesięć lat później, kiedy Klara jest kobietą tuż przed pięćdziesiątką. Choć Klary dzieli dziesięć lat, łączy je ten sam bunt – między innymi wobec matki. Ile w opowieści o Klarze Pani własnej relacji z mamą?
Młodsza Klara traktuję mamę jako osobę, z której można się trochę pośmiać, której nie trzeba do końca traktować poważnie, od której Klara odbija się jak od ściany, ale zawsze ląduje na tyłku z uśmiechem. No, prawie zawsze. Matka to taka pani, o której można opowiadać anegdoty. Starsza Klara widzi ją jako kobietę, która wiele przeszła. Patrzy na matkę z większym współczuciem, zdaje sobie sprawę, że ona też kiedyś miała marzenia, lecz się nie spełniły. Przeszłam wszystkie etapy relacji z moją mamą – nie lubiłam jej za różne rzeczy, nie akceptowałam, nie mogłam zrozumieć. Z drugiej strony, mama mi imponowała, chciałam być taka jak ona. Kiedyś żyłam żalem, że w naszej relacji nie czułam się ukochana. Dziś, z perspektywy dorosłej kobiety, patrzę na moją matkę z czułością jak na dziecko, które też wielu rzeczy w życiu nie dostało, o wiele wstydziło się prosić. Jestem do niej podobna, dlatego moja mama teraz mnie wzrusza, chce mi się płakać, jak na nią patrzę.
Pewnego dnia mama zabrała Panią na kolonię do Krakowa…
Z tym miastem zawsze będzie mi się kojarzyć smutna historia. Przez całe dzieciństwo obawiałam się, że mój ojciec nagle umrze. Strach prawdopodobnie pochodził stąd, że często widywałam go biorącego leki. Ojciec chorował, skarżył się na bóle kolana, brał bardzo silne środki, ale też normalnie funkcjonował i chodził do pracy. Podczas kolonii, na którą pojechałam razem z mamą właśnie do Krakowa, usłyszałam przeszywającą historię, jeszcze bardziej wzmagającą mój strach o ojca. Siedziałam na stołówce, kilka stolików dalej niż mama i reszta grona pedagogicznego. Mama opowiadała: – Stoję na przystanku, podchodzi do mnie jakiś mężczyzna i mówi: „Pani zostanie wdową”.
Sparaliżowało mnie, zwłaszcza że od dziecka miewałam sny, które się sprawdzały, bałam się wróżek i przepowiedni. Nigdy nie zapytałam mamy, o co chodziło z tym mężczyzną na przystanku, ale strach o ojca się wzmógł, potwornie bałam się, że to się sprawdzi. Kilkanaście lat później historia zatoczyła koło. Mój ojciec umierał w szpitalu w Częstochowie, miał zaledwie 60 lat. Razem z mamą dyżurowałyśmy przy jego łóżku na zmianę: ona w ciągu dnia, ja w nocy. Tuż przed śmiercią znienacka powiedział do mnie: – Czas jechać do Krakowa… Choć przeżyłam w tym mieście wiele radosnych chwil na planach i spotkałam cudownych ludzi, kiedy myślę o Krakowie – myślę o moim tacie, że wtedy go straciłam. I jest mi smutno. Kilka razy próbowałam odczarować ten smutek, ale nie udało się.