Żydowskie kryjówki
Magda Huzarska-Szumiec: Kiedy po wrześniu 1939 roku Żydzi zrozumieli, że muszą zacząć rozglądać się za kryjówkami?
Katarzyna Zimmerer: Na pewno nie na samym początku okupacji. Zdaje się, że nawet jeszcze nie wtedy, kiedy zaczęły się pierwsze restrykcje – obowiązek uczestniczenia w pracach przymusowych, rekwirowanie majątku, noszenie opasek z Gwiazdą Dawida. Jednak w Krakowie wcześniej niż w innych miastach zaczęli szukać schronienia poza swoimi domami. Przyczyną tego było ogłoszone 1 listopada 1940 roku przez generalnego gubernatora Hansa Franka postanowienie o uwolnieniu miasta od Żydów. Wtedy rozpoczęła się wielka akcja wysiedleńcza, dzięki której miały się znaleźć mieszkania dla oficerów niemieckich, pracowników niemieckiej administracji czy niemieckich przedsiębiorców. Dlatego wiele osób w panice szukało nowych domów, najczęściej w podkrakowskich miejscowościach. Nad tajnymi kryjówkami zaczęto się poważnie zastanawiać chyba dopiero od 3 marca 1941 roku, kiedy ogłoszono dekret o utworzeniu getta. Choć, co może nas dzisiaj zaskakiwać, dla wielu Żydów nie brzmiał on groźnie. Niektórzy myśleli, że dzięki temu, iż będzie to zamknięta dzielnica, będą bezpieczniejsi.
Kto się decydował zostać po stronie aryjskiej?
To były bardzo indywidualne decyzje. W dużej mierze zależały od tego, w jakim stopniu ktoś był zasymilowany ze społeczeństwem polskim. Było mnóstwo ludzi, którzy nie mogli ukryć tego, że są Żydami, na przykład z powodu tak zwanego złego wyglądu, braku dobrej znajomości języka polskiego, obyczajów czy tradycji. Oni szli do getta. Ale moja babka i prababka od początku wiedziały, że tego nie zrobią. One były w uprzywilejowanej sytuacji, bo należały do osób znanych. Dzięki koneksjom łatwiej mogły zdobyć aryjskie papiery, bez których prawdopodobnie by nie przeżyły.
Gdzie się schroniły?
Ukrywały się od października 1940 roku. Pierwsze trzy miesiące w Podkowie Leśnej, kolejne trzy w Żbikówku, skąd musiały uciekać nocą, bo ktoś doniósł o nich na gestapo. W końcu wylądowały w Pruszkowie. Tu zdecydowano, że ukrywanie się z kilkuletnim dzieckiem jest zbyt niebezpieczne, więc moja przyszła mama została ulokowana w klasztorze sióstr Niepokalanek w Warszawie. Babcia i prababka mieszkały kolejno w Piastowie, Tworkach, Choszczówce – zmiana miejsc zamieszkania wynikała z zagrożenia donosem lub szantażu szmalcownika. Czternaście miesięcy spędziły w gmachu profesorskim Politechniki Warszawskiej, w niewielkim pokoiku zamaskowanym ciężkimi regałami z książkami. Jedzenie przynosił im zaufany woźny. Kryjówkę opuściły, kiedy wybuchło powstanie warszawskie. Od tej chwili dzieliły los cywilnej ludności stolicy.
Nie wszyscy Żydzi mogli wyjechać z miasta. Gdzie w Krakowie znajdowali kryjówki?
Dla mnie wstrząsające jest świadectwo pisarza Natana Grossa, którego ojciec przed wojną miał w Rynku w Krakowie jeden z najbardziej znanych w Polsce sklepów z porcelaną, kryształami i lampami. Porcelanę z godłem Polski kupowała u niego kancelaria prezydenta Rzeczypospolitej. Natan Gross w swoich wspomnieniach Kim pan jest, panie Grymek napisał, że on i jego bliscy w ciągu czterech miesięcy zmieniali miejsce zamieszkania 14 razy. Warto go zacytować: „Nasza matka, którą cały Kraków znał i która znała cały Kraków, potrafiła znaleźć dla każdego jakieś pomieszczenie. Ale w tych czasach wzmożonego polowania na Żydów uciekających z getta nie było nam dane zagrzać zdobytego miejsca nie dłużej niż tydzień, dwa. Zawsze się coś zdarzyło i to coś powodowało panikę naszych gościnnych gospodarzy. Przez cztery miesiące mieszkaliśmy w różnych mieszkaniach, naliczyłem ich 14 w mieście, w którym każde dziecko bez złej woli mogło nas zdradzić, wydać w ręce oprawców i narazić dobrych ludzi, którzy podali nam pomocną dłoń”. To jest dla mnie przejmujące świadectwo, bo czuć w nim wdzięczność dla tych, którzy Grossom pomagali, ale z drugiej strony jest tu informacja, że Żydzi byli przygarniani na tydzień albo dwa, a później musieli iść dalej.
Kiedy już ktoś zdecydował się ukryć Żydów w swoim mieszkaniu, przygotowywał dla nich jakąś skrytkę?
Nie zawsze. Ksiądz Mieczysław Turek opowiadał mi, że jego ojciec Franciszek, malarz pejzaży krakowskich, przyjaźnił się z Grossami i dlatego przez krótki czas Natan i jego brat Jerzy zamieszkali u niego w kamienicy przy ul. Szewskiej. Nie wychodzili z domu, ale jakoś specjalnie się przed sąsiadami nie ukrywali. To wszystko zależało trochę od tego, czy dało się wymyśleć historię, która by pozwoliła uzasadnić przebywanie w domu obcych osób.
Czyli stąd brały się opowieści o kuzynach ze wsi, którzy przyjechali na chwilę do miasta, o wdowie po oficerze z córką, której trzeba było pomóc…
Tak, w takiej sytuacji znalazła się pisarka Roma Ligocka, która razem z matką Teofilą ukrywała się u pani Kiernikowej. Nie wychodziły z domu, a sąsiedzi byli uprzedzeni o ich wizycie. Owa Kiernikowa, choć z natury porządna kobieta, bała się, że Niemcy dowiedzą się, iż przechowuje Żydówki. Dlatego czterokrotnie kazała im opuścić dom. Jednak one za każdym razem wracały. Po prostu nie miały dokąd pójść. Tak jak wtedy, kiedy wylądowały na krakowskim dworcu i skrajnie osłabioną matką Romy zainteresował się jakiś człowiek, który uznał, że trzeba wezwać lekarza. Uciekły, bo inaczej mogła wyjść na jaw ich tożsamość. A że nie miały gdzie pójść, znowu stanęły pod drzwiami Kiernikowej. I ona ich przyjęła.
Poetkę Zuzannę Ginczankę po ucieczce ze Lwowa i pobycie w Swoszowicach przyjęła do swojego mieszkania przy ul. Mikołajskiej 26 Elżbieta Mucharska. Ginczanka też nie wychodziła z domu?
Gdy trafiła na ul. Mikołajską, już nie wychodziła. Było to zbyt niebezpieczne. Wcześniej opuszczała dom tylko w kapeluszu z gigantycznym rondem, by zasłaniał semickie rysy. W papierach miała zresztą wpisaną narodowość ormiańską. Ulica Mikołajska to był jej ostatni adres. Stamtąd gestapo zabrało ją do więzienia na Montelupich. Prawdopodobnie stało się to przez jej partnera, grafika Jana Woźniakowskiego, którego aresztowano wcześniej i przy którym znaleziono adres Ginczanki.
Prof. Andrzej Chwalba pisze o ponad ośmiuset działających w Krakowie kapusiach. Ale wracając do Ginczanki, trudno wyobrazić sobie tę pełną energii kobietę całymi dniami zamkniętą w domu. Czym zajmowali się Żydzi ukrywający się w mieszkaniach znajomych?
Jest przejmująca relacja Juliana Aleksandrowicza, który ukrywał się z rodziną, między innymi żoną i synem Jerzykiem, u jednego z działaczy Polskiej Partii Socjalistycznej. On wtedy postrzegał siebie jako Nikta, bo ukrywający się Żydzi byli nikim: „Jak każde ludzkie mieszkanie, tak i nasz pokoik miał swój dobowy rytm dnia, swoje indywidualne życie. Od godziny 7 do 16 życie w nim zamierało. Gospodarze w tym czasie byli w pracy, nikogo więc w nim nie było, bo być nie mogło. Jeśli trzeba w takim pokoju istnieć, należy niejako wyzbyć się swego ciała i jego fizjologicznych czynności. Wówczas należy upodobnić się do przedmiotów będących w stanie bezruchu. W tej pierwszej 9-godzinnej fazie doby zastygały nasze ręce, nogi, narządy wewnętrzne. Pracował tylko mózg i serce (…). Godzina szesnasta rozpoczynała nową fazę doby. Niktowie w napięciu oczekiwali wydarzeń, które zapowiadał zgrzyt klucza wkładanego do zamka. Jak pod wpływem różdżki czarodziejskiej ożywiało się pięć bezwładnych jak posągi postaci. Zrywały się ze swoich cokołów, w zginanych i prostowanych gimnastycznymi ruchami kończynach zaczynała na nowo krążyć krew”.
Czy Żydzi płacili za możliwość ukrycia się?
Natan Gross wspominał, że jego rodzina spieniężała wartościowe rzeczy u państwa Sroków, u których też się w pewnym momencie ukrywali. Pisał on, że Srokowie, kupując od nich różne rzeczy „okazyjnie”, wierzyli, że w ten sposób pomagają Żydom. „Targowali się o każdy grosz. Co nie znaczy, że po ubiciu interesu pani Srokowa nie wsuwała Matce jakiejś paczki z kiełbasą i owocami »dla dzieci«. Jako dobra Polka i katoliczka wierzyła, że dobre uczynki są gdzieś zapisywane i nie zostaną zapomniane w chwili Ostatecznego Rachunku”. Trudno się dziwić ludziom, że brali za ratowanie Żydów pieniądze. To był okres, kiedy jedzenie było wyłącznie na kartki. Dostawali je tylko ci, którzy mieli pracę. Jeżeli nagle w rodzinie pojawiała się nawet jedna dodatkowa osoba, to trzeba było ją jakoś wyżywić. Musiano więc kupować jedzenie na czarnym rynku. A tam kosztowało ono dużo drożej. Oczywiście byli też tacy, dla których przechowywanie Żydów było sposobem na dodatkowy zarobek. Ale zdarzało się, że przyjmowano ludzi za darmo, utrzymując ich z własnej kieszeni.
Ile mogło kosztować żydowskie życie?
Tego oczywiście nie wiemy. Ale to było tanie życie. Mogło kosztować kilogram cukru albo butelkę wódki – tyle dostawali szmalcownicy wydający gestapo ukrywających się ludzi. Bywało też tak, że kiedy Żydom kończyły się pieniądze, dotychczasowi opiekunowie denuncjowali ich lub kazali natychmiast opuszczać kryjówkę.
Tak zrobiła matka jednej z bohaterek książki Skarby Patrycji Dołowy. Przyjaciółka ze szkolnej ławki przyprowadziła do niej córkę na przechowanie i wręczyła jej za to cukiernicę Rosenthala wypełnioną kosztownościami. Kobieta była jednak tak przerażona, że po paru dniach kazała dziecku wyjść z domu i nie wracać. Cukiernica przez kolejne lata stała na jej kredensie.
Tak się zdarzało. Ale też trzeba było mieć wielką odwagę, by przechowywać Żydów. Za to groziła kara śmierci. Jednak ludzie potrafili zachowywać się przyzwoicie. Tak było w przypadku Menachema Sterna, który jako mały chłopiec został przeszmuglowany w przewożącym meble wozie z getta do obozu w Płaszowie. Trzeba było tak zrobić, bo Amon Göth zabronił wpuszczać do obozu dzieci poniżej 14 roku życia. W stosunku do tych młodszych miał inne plany. Ale w Płaszowie też zrobiło się niebezpiecznie i rodzice Menachema Sterna zdecydowali, że musi on uciekać. Kiedy był już za murami getta, zaczął żebrać na ulicach Krakowa. Spotkał go tam znajomy ojca, który wziął go do siebie. Jednak w końcu zaczął się bać, więc przekazał go jakieś pani z Bronowic. I ona ukrywała żydowskie dziecko za darmo, z dobroci serca.
Roman Polański nie miał tyle szczęścia, na jego ukrywaniu trochę ludzi zarobiło.
Tak, jego rodzice jeszcze przed pójściem do getta przyszykowali mu na wszelki wypadek schronienie u swoich znajomych – państwa Wilków. Uciekał do nich kilka razy, ale tak naprawdę był u nich chyba tylko jeden dzień. Za pierwszym razem wywieźli go do pewnego bednarza w podkrakowskiej wsi Wysoka, obok Kalwarii Zebrzydowskiej. Jak wspomina w swojej autobiografii, pobyt tam był dla niego koszmarem. „Na szczęście nie trwało to długo. Już po kilku dniach wrócił po mnie Wilk, gdyż żona bednarza oświadczyła, że nie mogę zostać u nich dłużej, bo sąsiedzi zaczynają coś podejrzewać. Z radością wróciłem do swojskiego i bezpiecznego – w moim pojęciu – getta, ale zapłacone z góry dwa tysiące złotych przepadło raz na zawsze. Przepadły też dwie małe walizki z całym moim dobytkiem”. Czytałam wiele relacji dzieci z tak zwanych dobrych domów, które w czasie wojny wylądowały na wsi i musiały pasać krowy. Nie były przyzwyczajone do takiego życia i tak jak Polański mocno to przeżywały. A przecież na wsi to było całkiem naturalne, że dzieci pomagają w gospodarstwie.
Wielu Żydów ukrywało się w podkrakowskich wsiach. Gdzie tam szukali schronienia?
Tadeusz Jakubowicz, przewodniczący Gminy Żydowskiej w Krakowie, ukrywał się z rodzicami przez dwa lata w ziemiance wybudowanej w środku lasu obok wsi Kornatka pod Wieliczką. Całymi dniami rodzina leżała bez ruchu, by nikt się nie zorientował, że ktoś tam jest. Mówił mi, że miał dwa patyczki, którymi się bawił, udając, że są to zwierzątka czy ludziki. Jakubowscy czasem wychodzili z ziemianki nocą, kiedy przychodziła po nich rodzina Krupów, która im pomagała. Prości, zwykli ludzie zabierali ich do swojej stodoły i dzielili się tym, co mieli. Dla małego Tadzia ugotowane, ciepłe ziemniaki były prawdziwym rarytasem. Do dziś na grobie tych ludzi pali świeczki. Tak jak na grobie przyjaciela swojego dziadka Piotra Kopery, który też przynosił rodzinie jedzenie i papierosy. Chłopiec nauczył się wtedy palić, bo nikotyna pomagała zapomnieć o głodzie.
Na wsiach ukrywano się tylko w ziemiankach czy gdzieś jeszcze?
Najczęściej w sianie w stodole, w stajniach, oborach, w piwnicach, ukrytych gdzieś pod podłogą małych pomieszczeniach. Było wielu dobrych ludzi, dzięki którym to się udawało. Ale nie wolno nam zapominać o tym, że byli również tacy, którzy Żydów mordowali.
Na dobrych ludzi musieli trafić trzej bracia Chymi, którzy ukrywali się w 700-letnim dębie w Wiśniowej na Podkarpaciu. To było żyjące drzewo komorowe, którego pień był pusty. Kiedy niedawno zajrzano do niego za pomocą strażackiego podnośnika hydraulicznego, okazało się, że w środku są deski ułożone jak spiralne schody, które prowadziły do kryjówki.
To niesamowite zobaczyć taką autentyczną kryjówkę. W Muzeum Schindlera na Lipowej staraliśmy się zrekonstruować takie miejsce. Stworzyliśmy ciasne pomieszczenie z podstawowymi sprzętami. Powiesiliśmy w nim zdjęcie z gazety, żeby pokazać, że ci ludzie musieli jakoś ocieplać te wnętrza, nadawać im domowy charakter. To pomagało im przetrwać i zachować przy tym zdrowie psychiczne. Podobne kryjówki powstawały też w getcie.
Kiedy zaczęto je budować?
Momentem przełomowym był 28 października 1942 roku. Wtedy rozpoczęła się druga akcja wysiedleńcza. Wówczas zaczęły dochodzić do Żydów wiadomości, że ich bliscy giną w komorach gazowych w Bełżcu. Nie wszyscy dawali temu wiarę, większość mówiła, że jest to absolutnie niemożliwe. Po tym wysiedleniu getto zostało drastycznie zmniejszone, podzielone na strefę A i B, czyli tę przeznaczoną dla Żydów pracujących i niepracujących. Wtedy już zupełnie przestano wierzyć, że cokolwiek zmieni się na lepsze. Ludzie zaczęli na gwałt myśleć o ratowaniu siebie i swoich bliskich. Wcześniej ratowano się doraźnie, usiłowano ukryć się gdzieś na terenie getta, żeby nie zostać wysiedlonym.
Gdzie powstawały te kryjówki?
W różnych miejscach: na strychach, w piwnicach, w szafach, spiżarniach z podwójnymi ścianami, w schowkach pod podłogą. Te kryjówki były podobne do tych po aryjskiej stronie, tylko trudniej się je budowało, bo brakowało materiałów, z których mogły powstać. Trudniej też ukrywało się je przed sąsiadami, bo mieszkania w getcie były przeludnione, w jednym żyło po kilka rodzin. Wierzono, że jednak sąsiedzi nie zdradzą kryjówki. Tak ukrywała się Miriam Akavia, która była wtedy dziewczynką. Tak to wspominała: „W naszym mieszkaniu zbudowano na strychu maleńki schowek, zastawiony szafą. Wpakowano tam mnie razem z trójką dzieci. Babcię i przyjaciółkę mecenasa Wasserlaufa, która przebywała w getcie nielegalnie, jakiegoś chorego człowieka i jeszcze kilka nieznanych mi osób. Było strasznie ciasno. Nie mogliśmy się poruszać, odezwać ani słowem. W tej kryjówce spędziliśmy wiele godzin”.
Kiedy w marcu 1943 roku Niemcy zaczęli likwidować getto, wchodzili do mieszkań w poszukiwaniu ukrywających się Żydów?
Mieszkania na terenie getta były przeszukiwane, ale chyba nie tyle przez Niemców, ile przez policję żydowską. Nie zawsze udawało się im odnaleźć ukrywających się ludzi. Tadeusz Pankiewicz, właściciel jedynej funkcjonującej w getcie apteki, opisał historię kilkuletniego chłopca o nazwisku Teufel. Jego ojciec, który przed wojną miał sklep papierniczy przy ul. Szewskiej, został zabrany do obozu w Płaszowie. Wcześniej umieścił synka, jego ciotkę i jej malutkie dziecko w piwnicy, w schowku urządzonym pod stertą węgla. Po tygodniu ukrywania się bez jedzenia i picia w opustoszałym getcie, kiedy słyszeli tylko głosy przechodzących obok Niemców, zdecydowali się opuścić kryjówkę i szukać pomocy. Ciotka była ciężko chora z głodu, niemowlę umierające. Chłopiec zastukał do okna Apteki pod Orłem. Dostał tam coś do jedzenia i wraz z paroma innymi dziećmi ukrywającymi się jeszcze w getcie udało się go przemycić do Płaszowa. Zresztą Pankiewiczowi, któremu jako Polakowi pozwolono zostać na terenie getta, zdarzało się jeszcze jakiś czas znajdować na ulicach kartki, na których ktoś prosił o pomoc, o zawiadomienie bliskich, że żyje. Pomóc tym ludziom już wtedy naprawdę było ciężko. Wystarczyło zatrzymać się przed pustą kamienicą i Niemcy czy żydowscy odemani mogli to zauważyć.
Mogło się to skończyć tragicznie.
I tak się z reguły kończyło. Erna Friedman opisała scenę, która rozegrała się na placu apelowym w Płaszowie. Przyprowadzono tam kilka rodzin, które znaleziono w opustoszałym getcie. „Jedna z młodych kobiet miała na ręce niemowlę. Doszła do niej esesmanka, zabrała jej dziecko i zaczęła bić jego główką o murek, który tam był (…). Matka zaczęła krzyczeć i chciała dobiec do dziecka, wtedy strzelił do niej esesman – upadła. Za chwilę leżało koło niej coś małego, co już nie miało głowy. To było takie okropne, że ludzie zaczęli dosłownie wyć. To nie był krzyk, to było coś niesamowitego”.
(Większość cytatów pochodzi z książki Katarzyny Zimmerer Zamordowany świat. Losy Żydów w Krakowie 1939–1945)