Cud numer 2
Agnieszka Traczewska, autorka albumów fotograficznych Powroty/Returns (2018) oraz A Rekindled World/Wskrzeszony świat (2021): Na początku ostrzegano mnie, że stworzenie prywatnego portretu chasydów jest niewykonalne. Zwłaszcza dla kobiety z aparatem fotograficznym, przybywającej z daleka, konfrontacja z chasydzkim sztywnym gorsetem zasad może okazać się bolesna.
Sylwia Pyzik: Jak uchylić zaryglowane dla obcych drzwi?
Agnieszka Traczewska: Chasydzi, którzy na skutek II wojny światowej wyjechali z Europy Wschodniej, żyją współcześnie na trzech kontynentach. W Antwerpii, Jerozolimie, Nowym Jorku czy Londynie, jak kiedyś w sztetlach, zamykają się w osiedlach czy dzielnicach z jasno wytyczonymi granicami odrębności. Patrząc na nieomal niezmieniony strój, kapelusze, pejsy, wydaje się, że są ludźmi z przeszłości, ale to jedynie zewnętrzny znak życia w głębokim poszanowaniu zasad wiary i tradycji, z jakiej się wywodzą.
Był taki moment w moim życiu, kiedy zauważyłam chasydów w polskim krajobrazie. W Leżajsku, w Nowym Sączu, w Krakowie. Byli przemykającymi bez słowa, prawie zawsze w grupie, tajemniczymi gośćmi. Niejasny był dla mnie powód ich wędrówek. Wkroczyłam na chasydzką drogę, aby znaleźć odpowiedź na to pytanie.
Okazało się, że postacie przypominające religijnych Żydów z przedwojennych fotografii z Warszawy czy Lublina są ich potomkami. I ci wnukowie czy prawnukowie kontynuują tradycję powrotu na groby protoplastów, szczególnie w rocznice śmierci wielkich cadyków, duchowych nauczycieli. Ich wiara jest tak mocna, że choć dziś muszą przemierzyć czasem i pół świata, przyjeżdżają choćby tylko na dzień, aby się pomodlić i zasłużyć na błogosławieństwo. W naszym rozumieniu jest to pielgrzymka, bo starają się dotknąć źródła, rodzinnych korzeni.
Moje pierwsze spotkanie z chasydami zdarzyło się w Leżajsku przy okazji rocznicy śmierci rabbiego Elimelecha. Na cmentarzu kłębiły się setki, a po całodziennej obserwacji i tysiące chasydów. Rozmawiali między sobą, pytając o drogę do Tarnowa, Rymanowa Sieniawy, Sokołowa Małopolskiego, Bochni czy Skały. Wszędzie tam były ich rodzinne groby.
Pamiętam szok, kiedy odkryłam, że w całej edukacji szkolnej, licealnej, a później uniwersyteckiej zabrakło minimalnej nawet informacji o chasydzkim polskim rodowodzie. Urodziłam się i mieszkam w Krakowie. Kraków i Lwów były najważniejszymi ośrodkami Galicji, gdzie żyli cadykowie, których otaczały wielotysięczne tłumy wiernych, a tymczasem po wojnie bardzo skutecznie ten rozdział polskiej historii został z premedytacją zatarty. We mnie dorosłej narodził się bunt, że ktoś za mnie podjął decyzję niepamiętania.
Patrzyłam na ludzi z odmiennym dress codem, językiem i rytuałami, którzy odnajdywali w trawie groby swoich bliskich. Nie czułam, abym ja sama była bardziej „stąd” niż oni.
Obecnie dzięki wspaniałej pracy polskich historyków po 1989 roku oraz internetowi dostęp do informacji o chasydzkich tropach jest łatwy. Kiedy zaczynałam, nie mogłam się doszukać dosłownie niczego. Czy istnieli inni cadykowie poza Rabbim Elimelechem? Gdzie mieszkali? Czy ktokolwiek przetrwał, czy ktoś jeszcze przyjeżdża na stary cmentarz w małej wsi? Kiedy przypada rocznica śmierci cadyka? Daty kalendarza łacińskiego i żydowskiego się różnią, co też dało powód kilku pomyłek.
Początki moich wypraw były pełną donkiszoterią. Jechałam w jakieś miejsce, gdzie podejrzewałam, że spotkam chasydów – zastawałam zamknięty cmentarz albo go już nie było. W najlepszym razie czekałam wiele godzin, było i tak, że nikt nie przyjeżdżał.
Gdy spotykałam grupy i one na skutek niewypowiedzianej przez żadną ze stron alchemii zgadzały się na moją obecność i pracę z aparatem, rozumiałam, że nie mam prawa zostawiać fotografii dla siebie. Że odnalazłam coś ważnego. Moja kolekcja rosła, a dzięki wystawom i albumom dzieliłam się nią z innymi.
Co dla chasydów oznacza to, że pochodzi Pani z Krakowa?
Wiele rodzin chasydzkich ma w swoich rozgałęzionych drzewach genealogicznych przynajmniej jednego przodka z Kroke, czyli – w języku jidysz – z Krakowa. To, że przyjeżdżam z miasta, o którym tyle słyszeli, a czasami go odwiedzili, często budzi pełen nostalgii uśmiech i to już jest dobry początek.
Albowiem chasydzi kierujący się ultraortodoksyjnymi zasadami wystrzegają się kontaktu ze światem zewnętrznym. Boją się, że nawet niechcący przejmą liberalne zasady, swobodny styl bycia czy pomysł na niewystarczająco skromny strój. Gdy jadę do chasydzkich dzielnic, widzę szczelnie zamknięte drzwi. Jeśli mam ambicję, żeby sportretować świat moich bohaterów z bliska, ukazać jego emocje, stworzyć portret autentyczny i wiarygodny, muszę znaleźć do nich klucz. Jednym z nich jest szukanie podobieństw.
W wypadku Krakowa nasze teraźniejszości się różnią, ale historię mamy wspólną, choć jak wiemy, trudną i nie zawsze szczęśliwą. Aby nawiązać porozumienie, staramy się odwoływać do tego, co najlepsze.
Jednak już płeć jest wyraźną przeszkodą.
Świat chasydzki w życiu publicznym przestrzega rozdziału kobiet i mężczyzn. Role są mocno określone i jak w każdym hermetycznym systemie źle pojmowane są wyjątki, na które społeczność może zareagować odrzuceniem, wymierzając surową karę.
Kobieta pełni rolę matki, opiekunki i przewodniczki, nie ma obowiązku codziennej modlitwy w synagodze, bo jej praca w domu jest modlitwą. Trzyma się z boku, w cieniu, z mocnym poczuciem swojej misji, która starcza jej za wszelką nagrodę.
W moim wypadku wszystko jest na odwrót. Jestem kobietą, ale podróżuję sama. Nie towarzyszy mi mąż czy rodzina. Zamiast pielęgnować gromadkę dzieci w domu, zajmuję się nie do końca zrozumiałą profesją fotografa, wchodzę z aparatem między mężczyzn, przyglądam się im przez obiektyw.
Niby nikomu nie szkodzę, ale wszystko, co robię, jest poza ultraortodoksyjnym standardem, nieskromne.
Mam mocne poczucie sensu tego, co robię, więc staram się przekonać, że mój cel zasługuje na zrozumienie. Uczę się cierpliwości.
Na początku mojej drogi ważne było wracanie w te same miejsca co rok. Byłam obserwowana i z czasem łatwiej było mi uzyskać szacunek czy rekomendację, która w świecie chasydzkim jest wszystkim. Bez siły, którą wtedy miałam, pewnie bym się poddała. Z kolei bez pokory, której musiałam się nauczyć, od razu spotkałabym się z odrzuceniem, a w każdym razie nie udałoby mi się wyjść poza kanon fotografii ulicznej, ukazującej zaskoczonych bądź spanikowanych niechcianym zainteresowaniem chasydów.
Stara się Pani dostosować do zasad panujących w chasydzkim świecie, jednak są też wyjątki, na przykład włosy.
Rzeczywiście, nie lubię ich zasłaniać, bo świadczą o mojej tożsamości. Gdy jestem wśród chasydów, zawsze ubieram długą czarną suknię czy spódnicę, grube pończochy, długie rękawy, bluzkę bez dekoltu. To mój uniform, aby na pierwszy rzut oka było widać, że znam i respektuję zasady. Wtedy chasydzi czują się w moim towarzystwie względnie bezpiecznie.
Ale mam długie blond włosy. Nie ma takich kolorów w palecie peruk chasydek. Jeśli ich nie schowam, od razu daję sygnał, że jestem obca, co paradoksalnie daje mi czasem pewną korzyść. Robiąc zdjęcia, zbliżam się do mężczyzn daleko bardziej niż kobiety chasydzkie, które są nauczone stosownego dystansu. Fakt, że jestem obca, powoduje, że patrzy się na mnie z pewną tolerancją. Poza tym od samego początku było dla mnie istotne, żeby moja praca była dialogiem. Chciałam być postrzegana nie jako intruz, ale jako partner. Moi bohaterowie rozumieją, kim jestem, rozumieją, co robię. Nie mam wątpliwości, że w mojej pracy wysiłek wykonują obydwie strony. Aby moja fotografia miała znaczenie większe niż przypadkowa fotka, potrzebuję doświadczyć autentycznych emocji, które przekazuje się, tylko mając zaufanie osoby po drugiej stronie obiektywu.
Najpierw fotografowała Pani powroty chasydów do Polski, później sama wyruszyła w podróż ich szlakiem.
Szybko zdałam sobie sprawę, że to, co widzę w Polsce, jest tylko ułamkiem chasydzkiego życia. Momentem podróży, duchowego przeżycia, które ma rangę święta. Codzienność jest tam, gdzie mieszkają i gdzie pozostają ich rodziny.
Rozumiałam, że przede mną, od 80 lat nikt nie zrobił zbiorowego portretu chasydzkiego życia. Bez wątpienia nie przez przypadek. Tym razem do rozbicia miałam kolejny zestaw szklanych kloszy otaczających ultraortodoksyjne społeczności w USA, Izraelu, Brazylii, Montrealu, Anglii, Belgii.
Pamiętam pierwszą podróż do Boro Park w Nowym Jorku. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, więc z Manhattanu pojechałam na Brooklyn w błękitnych jeansach. Gdy zeszłam po schodach metra, zobaczyłam świat czarno-biały, zamknięty w stylistyce stroju sprzed 100 lat. Młode dziewczyny wyglądające jak pensjonarki z warkoczami albo końskim ogonem w długich spódnicach, z białymi kołnierzykami. Mali chłopcy w spodniach z szelkami, z tornistrami, biegnący w jarmułkach.
To był początek Wskrzeszonego świata, kolekcji fotografii ukazującej chasydzką współczesność. Życia rodzinnego przemieszanego ze spektakularnymi scenami świąt, wspólnych zgromadzeń społeczności, na przykład masowych celebracji z udziałem Rebbe, dynastycznych potomków Dawida Bidermana z Lelowa, Menahema Mendla z Rymanowa, Rabbiego Altera z Góry Kalwarii czy Halberstamów z Bobowej czy Nowego Sącza.
Chodziłam po ulicach Jerozolimy, a mijałam synagogi z Munkacza, Bełza, spotykałam chasydów z Przeworska czy z Humania. W Bnei Brak koło Tel Awiwu z autobusu wysiadałam na przystanku Kraków czy Warszawa. Przeszłość nieustannie wymieszana z teraźniejszością.
Bardzo mi zależało, aby w mojej dokumentalnej fotografii można było poczuć bliskość tych ludzi. Prawdziwą, nieudawaną. Do tego potrzebna była przyjaźń i moim wielkim szczęściem było, że z wieloma chasydzkimi rodzinami zbliżyliśmy się chyba tak dalece, jak nikomu się jeszcze nie udało. Alchemia tego fenomenu jest wielką tajemnicą, ponieważ często chasydzi nie mówią po angielsku, a ja w jidysz czy po hebrajsku. Poza tym wiszą nad nami te wszystkie zasady, które nie znikają tylko dlatego, że czasami przeszkadzają.
Chciałam, żeby odbiorcy rozumieli, kim są moi bohaterowie, znali imiona, nazwiska i historie.
Wielu chasydów na moją prośbę zgodziło się napisać teksty do tej książki. Chasydzi czytają święte księgi i nie potrafią pisać o rzeczach bardziej prozaicznych – na przykład o swoim życiu. A jednak się udało. Ich wypowiedzi są nie tylko autentyczne i szczere, ale też często dotykają kontrowersyjnych aspektów życia.
Dialog ze światem zewnętrznym u chasydów obarczony jest ograniczonym zaufaniem. Zwłaszcza w dobie Netflixa, gdy powstają produkcje ukazujące ich świat bardzo krytycznie i jednostronnie. Dużą popularność zdobył na przykład miniserial Unorthodox oparty na pamiętniku Debory Feldman, chasydki Satmer, która będąc w poważnych konflikcie wewnętrznym ze swoim światem, postanowiła go opuścić. Deborah, pisząc swoje pamiętniki, przedstawiła rzeczywistość swojego dzieciństwa i młodości negatywnie, co serial dodatkowo wyolbrzymił. Moje doświadczenie nie zgadza się z tym, co zobaczyłam na ekranie. Nie dlatego, że świat chasydzki nie potrafi być opresywny zwłaszcza dla kogoś, kto się wyróżnia i stara się żyć po swojemu. Rzeczywiście są osoby, które żyją w konflikcie albo po prostu odchodzą ze swojego sztetla, płacąc surową karę znalezienia się poza marginesem matecznika. Ale są i tacy, którzy wspólną hierarchię wartości, jasny podział ról, wymagający podporządkowania, ale i opiekuńczy system postrzegają jako błogosławieństwo. Ta większość jest autentycznie szczęśliwa w swoich zaaranżowanych małżeństwach z siedmiorgiem bądź jedenaściorgiem dzieci. Tego wyważenia w Unorthodox zabrakło.
Zdarzało mi się podróżować z rodzinami, które obserwowałam z bliska. Rodzina jest dla chasyda centrum wszechświata. Każdy pełni w niej jakąś istotną rolę i dzięki niej czuje komfort spełnienia. Razem wędrowaliśmy na przykład na górę Meron w Izraelu, gdzie w czasie święta Lag BaOmer gromadzi się ponad sto tysięcy chasydów. W mojej nowej książce są właśnie takie zdjęcia z panoramą doliny wypełnionej po brzegi czarnymi kapeluszami. Tłumu trzymającego się za ręce czy ramiona i śpiewającego jednym głosem pieśń dziękczynną. Trudno opisać uczucie, gdy widzi się świat, tak srodze doświadczony zagładą i śmiercią, który się właśnie odradza.
Każde Pani zdjęcie posiada element pochodzący ze sfery sacrum. Czy trudno uchwycić go w chasydzkiej codzienności?
Życie chasyda jest całkowicie podporządkowane wierze i nauce Tory. Każdy pobożny Żyd ma obowiązek modlenia się trzy razy w ciągu dnia w synagodze. Modlitwa jest istotniejsza, jeśli nie jest samotna, stąd potrzeba środowiska naturalnego, jakim jest społeczność. Oczywiście większość chasydów również pracuje, ale jeśli tylko mają wolną chwilę, najchętniej wracają do studiowania świętych ksiąg. W Nowym Jorku często można spotkać chasyda jadącego metrem. On zawsze będzie czytał książkę. W autobusie jadącym do Jerozolimy chasyd będzie zmawiał modlitwę na powrót do świętego miasta. Z kolei w życiu kobiety dom i dzieci to praca trwająca całą dobę. Chasydzi czują się narodem wybranym, sacrum jest nierozerwalnie wpisane w chasydzką codzienność.
Gdzie znajduje się Pani świat?
Od wielu lat już nie tylko w Krakowie. Dzięki mojej pracy dużo podróżuję. W Jerozolimie też czuję się jak w domu, bo z czasem i w efekcie wspólnych doświadczeń wielu z moich przyjaciół stało się moją drugą rodziną. W Antwerpii czy w São Paulo wchodzę do chasydzkiego mieszkania, w którym salon wygląda jak duży pokój mojej babci czy cioci w Polsce. Jest duży stół, a na nim tkany obrus i kryształ z czerwonymi różami. Stoi jakaś witrynka, a w niej świeczniki i porcelana.
Wyjeżdżam i jesteśmy w kontakcie. Większość nazwisk na moim WhatsAppie jest chasydzka. W piątek życzę moim przyjaciołom dobrego szabatu, a oni mi miłego weekendu. W tej chwili znajduję się tutaj, ale emocjonalnie, mentalnie również trochę jestem tam.
Czy brała Pani pod uwagę możliwość przeprowadzki?
Choć intensywnie zajmuję się przeszłością i społecznościami, które sprawiają wrażenie przedwiecznych, jestem bardzo współczesna. Warunkiem mojego istnienia jest wolność osobista. Wielkim przywilejem niepisanego układu, który sobie wypracowałam z chasydami, jest to, że jesteśmy blisko siebie, ale żadna ze stron nie wymaga od tej drugiej, aby się zmieniała. Uważam, że to największy sukces mojej drogi. Otworzono mi drzwi, nie stawiając warunku, że muszę się zmienić, ale sama wiem, że nie mogę być za długo naraz, aby nasze wzajemne kompromisy nie stały się zbyt męczące.
Jakiemu tematowi chce się Pani poświęcić teraz?
Mam wielką nadzieję, że ten rok przyniesie początek trzeciemu, najtrudniejszemu rozdziałowi mojej podróży. Chcę dotknąć prawdziwego tabu w chasydzkim świecie, pokazując kobiety.
Chasydzkie kobiety w sposób jednoznaczny akceptują, że ich życie upływa w cieniu mężczyzn dla chwały rodziny. Dziewczynki są uczone, że prawdziwym szczęściem będzie rola oddanej żony i matki. W najbardziej ortodoksyjnych rodach to szczyt aspiracji, ale i, trzeba to powiedzieć otwarcie, koniec wszechstronnej edukacji. W koszernych publikacjach, gazetach czy książkach nie znajdzie się twarzy czy sylwetki kobiecej. Skromność nie pozwala kobiecie na zwracanie na siebie uwagi, zakłócenie myśli mężczyzny w modlitwie czy stwarzanie konkurencji dla jego żony. Gdy kobieta idzie tym samym chodnikiem, mężczyzna odwraca wzrok bądź wręcz przechodzi na drugą stronę ulicy. Nawet manekin o kobiecej sylwetce może spowodować wybicie szyby sklepu.
Dlatego trudno przekonać chasydkę do zrobienia portretu. Jeszcze trudniej takiego, w którym nie będzie się zasłaniała oficjalną pozą, a uwolni swoją prywatność czy intymność. Zasugerować, że zdjęcie będzie opublikowane, to jak skazać tą nauczoną pokory kobietę na ogląd publiczny, który jest niechciany, niewygodny i znów może spotkać się z naganą otoczenia. Nawet moi przyjaciele, którzy sprzyjają moim projektom od samego początku, mówią, że portret kobiet jest o krok za daleko. Jeśli czegoś nie wypada robić, w języku jidysz mówi się: „past nicht”, czyli „nie wypada”. Skupienie się na kobietach i ukazanie ich światu to całkowite „past nicht”. Dla mnie wymazanie kobiet z wizualizacji chasydzkiego świata jest luką, którą trzeba wypełnić.
Pierwszy mój album, Powroty, przywoływał z niepamięci miejsca związane z chasydzką tradycją w Polsce. Dowodził, dlaczego chasydzi przynależą do historii Polski tak samo jak my. Świat wskrzeszony ukazywał triumf współczesnego odrodzenia chasydzkiego życia. Zbiorowy portret kobiet czeka na desperata samobójcę. I to mogę być ja.
Czy z perspektywy decyzja o poświęceniu się temu tematowi była słuszna?
Dużo daję temu projektowi, ale też wiele dostaję w zamian. Ci, którzy na początku ostrzegali mnie przed trudnościami w fotografowaniu chasydów, oczywiście mieli rację, a być może nawet w pełni nie doszacowali, ile kosztuje przedarcie się przez metaforyczne zasieki, jakim otaczają się dotkliwie doświadczeni historią chasydzi.
Wszystko się zmienia, kiedy zyskuje się zaufanie i akceptację. Nieśmiało myślę, że mi się to czasami udaje. Nie zawsze i nie z wszystkimi, ale znalazłam drogę, aby zobaczyć zamknięty świat chasydów z unikatowo bliskiej perspektywy. Co więcej, pomimo zwyczajowi pokazałam go innym.
Z prawie 14-letniej wędrówki w mojej pamięci pozostało wiele niebywałych, emocjonalnych chwil. Raz towarzyszyłam rodzinie chasydów Bobov (kiedyś z Bobowej, teraz z Nowego Jorku), którzy przyjechali do Auschwitz zmówić kadisz za 200 osób z ich rodziny zagazowanych jednego dnia. Przeżyła tylko jedna osoba i ona dała początek kolejnej szerokiej gałęzi dzieci, wnuków, prawnuków. Pomyślałam, widząc ich razem, ze łzami w oczach, zjednoczonych w głębokiej modlitwie, że spotykam ludzi, których istnienie jest cudem.
Jeśli to mi dane jest go pokazać, to jestem świadkiem cudu numer 2.
Agnieszka Traczewska (ur. 2 marca 1969 roku w Krakowie) – producentka filmowa i fotograficzka. Za zdjęcie First time otrzymała w 2014 roku National Geographic Traveler Photo Award. Jako fotograficzka od 2006 roku tworzy serie zdjęć poświęconych chasydom przybywającym do Polski na groby cadyków oraz portretuje świat ortodoksyjnych społeczności żydowskich, zamieszkałych między innymi w Izraelu i Stanach Zjednoczonych.