ECO-waste. Mała wielka codzienność
Kryzys klimatyczny stał się faktem. Problem jest złożony, ale odpowiedzialność wspólna. Można wychodzić na ulice, złorzeczyć na rządy i korporacje. Albo zacząć od siebie.
W Pacyfiku unosi się Wielka Pacyficzna Plama Śmieci (tak, doczekała się nazwy własnej) o powierzchni 1,6 mln km². Mikroplastik jest znajdowany w rybach, które jemy, wodzie, którą pijemy, a ostatnio, tu, na naszym krakowskim podwórku, także w powietrzu, którym oddychamy. Na scenę wkracza zero waste – nowy styl życia, który stanowi jednostkową odpowiedź na kryzys klimatyczny. Życie w zgodzie z tą zasadą jest wyzwaniem, które może podjąć każdy.
Cudu brak
Jeszcze kilka lat temu skutecznym rozwiązaniem dla fali zalewających nas odpadów miał być recykling. Niektórzy wciąż pamiętają pukających się w głowę Kowalskich, którzy uśmiechem politowania komentowali pomysł posiadania w domu czterech koszy na śmieci. „Ale wymyślają!” – grzmieli tradycjonaliści w obronie kubła umieszczonego w jedynym słusznym miejscu, czyli pod zlewem. Wiadomo, każda zmiana napotyka opór. Im dalej w ekologiczny las, tym bardziej okazuje się jednak, że recykling nie jest perpetuum mobile – wymaga zużycia energii, a jakość materiałów otrzymywanych w ramach tego procesu spada. Czy zatem powinniśmy recyklingować więcej? Niekoniecznie.
Śmieci są ważne
W teorii sprawa wydaje się prosta – staraj się żyć tak, by marnować jak najmniej. Zastanów się, jak często wyrzucasz śmieci – codziennie, raz na dwa dni, dwa razy w tygodniu? Guru ruchu Béa Johnson, szczęśliwa posiadaczka czteroosobowej rodziny, wraz z najbliższymi produkuje jeden słoik odpadów w ciągu roku! Brzmi nieprawdopodobnie, a w zasadzie sprowadza się do zaledwie pięciu prostych zasad – odmawiaj, ograniczaj, wykorzystaj ponownie, recyklinguj i kompostuj. Można jeszcze prościej – zacznij myśleć o tym, co wyrzucasz i jak tego uniknąć.
W odwiedzinach
Zero waste ma swój początek w domu. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak się do takiego domu wprosić. Tłumaczka z Krakowa Monika Dobija już we wstępnej rozmowie telefonicznej podkreśla, że wraz z mężem prowadzi raczej dom less waste niż zero waste. Może i tak, może i nazbyt skromnie – ale udało się im osiągnąć wiele. Jaka była moja pierwsza myśl po przekroczeniu progu ich krakowskiego mieszkania? Przestrzeń! Ile tu miejsca. Okazuje się, że mieszkanie nie jest wcale tak duże, a wrażenie jest spowodowane niewielką liczbą mebli i innych bibelotów. Monika wyjaśnia mi, że minimalistką była od zawsze, a zero waste stało się tego naturalną konsekwencją, gdy wraz ze zwiększającą się świadomością, odezwały się w niej kwestie etyczne.
Tchnąć w przedmiot drugie życie
Wróćmy jednak do mebli, tu niemal każdy ma swoją historię. Dębowy stół – blat skazany na utylizację przez producenta, przejęty od znajomych. Białe, gustowne lustro – fragment wiekowej toaletki, zakupiony za kilkadziesiąt złotych od sprzedawcy antyków likwidującego sklep. Fotel „pomyłka, dawno temu, z Ikei”, ale podnóżek do niego już totalne zero waste – stary taboret zabrany od teściowej z pokrowcem wykonanym ze swetra kupionego w second handzie. Stół w kuchni – znaleziony przy drodze, na wystawce, przeznaczony na śmietnik. Podkładki pod kubki – wykonane z suchej gałęzi brzozy znalezionej na działce (wystarczyło pociąć, zaimpregnować, dokleić od spodu filc i voilà). Niby drobiazg, a wspomnienia zostają: – Taki był radosny, jak stał na trawniku i machał do mnie tą gałęzią. Jeszcze nie wiedział, co z niej będzie! – to o mężu, renowatorze samouku. – To są takie rzeczy, które się chce przekazać. Kosztowały nas tyle pracy, że na pewno nie wyrzuciłabym ich po kilku latach. Nie chodzi też o pieniądze, biorąc pod uwagę nakład czasowy, jaki musimy im poświęcić, i zawody, które wykonujemy – nam się to nie opłaca. Jakoś się tak jednak człowiek tym zaraża, że ratuje kawałek świata… – mówi z delikatnym zawstydzeniem w głosie Monika. – Wyrobiliśmy sobie odpowiedzialność za rzeczy. Jeśli ty je nabyłeś, to ty musisz znaleźć dla nich jakieś miejsce, jakąś funkcję – przekonuje.
Czy potrzebujemy tak wiele?
Przejdźmy do łazienki, tu przeżyłam zawstydzenie. – Widzisz, ja tutaj nie mogłam niczego przed tobą schować, bo tutaj po prostu nie ma półek – wyznaje z uśmiechem Monika. Rzeczywiście, wystarczy szafka pod zlewem, głównie na ręczniki i kilka szklanych buteleczek na wannie. W tej łazience jest jednak to, czego potrzeba: szczoteczka do zębów z bambusa, naturalne mydło, krem, pasta do zębów w pastylkach, myjka do twarzy, wielorazowa maszynka do golenia, w której wystarczy wymienić żyletkę, kilka olejków. Przedmioty użytku codziennego, zwykle zalane plastikiem, które każdego dnia lądują w naszych koszach (oczywiście wraz z naszymi pieniędzmi, w myśl zasady – kup, wyrzuć, znowu kup – o i to ci jest dopiero perpetum mobile) zastąpione produktami naturalnymi i wielorazowymi. – Jak człowiek się w to wkręci, to wręcz zaczyna czuć obrzydzenie do tego plastiku, gdy sobie uświadomi, ile go wszędzie jest – zauważa z grymasem.
W kuchni żelazna dyscyplina i to już na poziomie zakupów. Monika zawsze wybiera się na nie ze swoimi opakowaniami – żadna filozofia, wystarczy kilka materiałowych toreb, sprzedawcy w okolicznych sklepach już się przyzwyczaili. Wody butelkowanej brak, zamiast tego filtr. Dużo ziaren, herbat i naturalnych produktów – półproduktów brak. Gąbkę w zlewie zastępuje myjka konopna. Śmieci oczywiście posortowane: plastik (kartonowe pudełeczko, wyrzucane średnio raz na pół roku), twardy plastik (na przykład nakrętki po napojach – gromadzone od roku), zmieszane odpady (o, tam niespodzianka – papierowy paragon nie nadaje się do papierów!), obierki po czosnku i cebuli w słoiku (ponoć po odpowiednim przyrządzeniu świetnie działają na mszyce), skorupki z jajek zbierane w osobnym pojemniczku, wywożone na wieś do pani, od której kupują jajka (w paszy wracają do naturalnego obiegu). Zamiast pastylek do zmywarki – zwykła soda oczyszczona. Jeszcze szybki wgląd do pomieszczenia gospodarczego, a tam samodzielnie zrobiony proszek do prania i płyn do płukania, a także ocet do mycia okien.
Baczny obserwator
Michał Matuszewski ujrzał kiedyś stertę książek, które w pewien dżdżysty dzień samotnie piętrzyły się przy kontenerze. Nie miał czasu, by rzucić się im na ratunek – inni przechodnie zrobili to za niego (co już napawa otuchą). Widok tych odrzuconych przez kogoś, a jednak dla innych wciąż tak cennych przedmiotów, dał mu do myślenia. Muzyk od trzech lat pracuje w domu pomocy społecznej przy ul. Krakowskiej dla osób z zaburzeniami psychicznymi. W tych trudnych, bo zmiennych warunkach zaczął skutecznie implementować zasadę zero waste. Początki były niepozorne. Michał wrzucił post na grupę, która zrzesza osoby zainteresowane ekologicznym stylem życia. Nie zawiódł się. Biblioteka ośrodka wzbogaciła o tak wiele nowych pozycji, że trzeba było powiększyć ją o kolejne pomieszczenie, a na jej półkach można znaleźć teraz tak reportaże podróżnicze Wojciechowskiej, jak i Historię filozofii Tatarkiewicza.
Nie samą książką jednak człowiek żyje – film również jest w cenie. Organizacja wieczorów filmowych w ośrodku niby nie powinna być trudnością, ale pozyskanie legalnych produkcji – już tak. Michał znowu wykazuje się czujnością. Skoro płyty DVD i CD odchodzą do lamusa, to pewnie wiele osób może chce się ich pozbyć. Kolejny strzał w dziesiątkę – powstaje biblioteka filmowa.
Salon piękności? Czemu nie. Michał działa intuicyjnie – apeluje, by oddać im nietrafione farby do włosów, lakiery do paznokci, kremy i kosmetyki do makijażu. Teraz dobrze zaopatrzony salon może prężnie działać i… leczyć.
– Ludzie często pytają nas, czy możemy w jakiś sposób wykorzystać różne „odpady”– wyjaśnia. Okazuje się, że wprost idealnym polem do takich działań są zajęcia terapeutyczne. W butelkach po winie powstają lasy w szkle, ze starych tapet – opakowania na świąteczne prezenty, a z pirackich płyt – wyjątkowe mozaiki w nowym stylu, a jakże, zero waste. W ogóle w ośrodku stosują metodę o wdzięcznej nazwie „przyda się”.
Michał stara się wprowadzać zero waste także w swoim życiu prywatnym. Jak przyznaje, w konsumpcyjnej rzeczywistości jest to bardzo trudne. Już dawno zrezygnował z foliówek, zawsze ma przy sobie plecak. Dzieli mieszkanie ze współlokatorami, którzy nie palili się do segregacji śmieci, ustawił więc sobie własne kosze w pokoju. Brak czasu i wygoda – to według niego największe trudności do pokonania. I choć pewnie jest ich znacznie więcej, a problem można ignorować, to można też zacząć działać – we własnym domu i w granicach własnych możliwości.