Uciecha z kina Wolność
Fisheye
Oko rybie, rybie oko. Można po angielsku: fisheye. Po angielsku brzmi lepiej. Rybie oko: widzi, a nie widzi, zauważa, ale niespecjalnie, kadry się rozmywają.
Michał Szcześniak, jeden z najciekawszych twórców młodego pokolenia, autor wielu ciekawych dokumentów, nakręcił o tym film. Co można zobaczyć, kiedy inni uważają, że nic nie widzisz. W normalnych wypadkach: podglądamy klatkę schodową, akwizytorów albo sąsiadów z zakupami. O ile podglądamy. W fisheye – oglądamy swoją przeszłość, swoją historię, dostajemy wgląd do tej historii, jakakolwiek jest.
Podglądającą jest kobieta. Naukowiec. W związku, w relacjach, z osiągnięciami. Ktoś ukradł jej życie, przymocował do powierzchni, przygwoździł. Widzi tylko tyle, ile pozwala jej „rybie oko”.
Widzi faceta, mniej lub bardziej fałszywych znajomych, widzi mamę. Oni jej nie widzą. Jej obraz jest ostry, detaliczny, brutalny. Oni dostrzegają jej wspomnienie jako zamazane, wykrzywione, „nieskorygowaną dystorsję”. Cokolwiek to znaczy.
Grana przez Julię Kijowską bohaterka debiutu Szcześniaka została porwana, uprowadzona, zamknięta. Szarpie się, szaleje, szuka wyjścia, nie znajduje wyjścia. Jej oprawca – brawurowo obsadzony, grający głównie głosem Piotr Adamczyk – jest być może jej przyjacielem. Ale ona tego nie wie, widz tego nie wie, nie wiedzą o tym również ci, którzy znaleźli się poza wizjerem, poza judaszem, poza fisheye.
No właśnie, Kijowska. Jak ona się drze! Jak krzyczy. Krzyczy aktorka. Czy raczej: aktorski fenomen. Krzyczy, ponieważ (w filmie) ktoś graną przez nią bohaterkę uwięził. Krzyczy, bo nie rozumie tego uwięzienia, krzyczy, ponieważ z perspektywy rybiego wizjera, fisheye, ogląda świat, życie które toczy się bez niej.
Nie będę się bawił w pretensjonalnego demistyfikatora, że mistyk Szcześniak przewidział lockdown. Że opowieść o uwięzieniu dziewczyny we własnym mieszkaniu jest profetyczna. Dla kogo jest, dla tego jest. W filmach ten motyw jest na tyle oswojony, że proroctwem na pewno bym tego nie nazywał. A zatem, najkrócej jak to możliwe. W tym filmie był dom. Była rodzina. Rodzina z problemami, a każdy miał jeszcze problemy odrębne. I ona (Kijowska), i on (Andrzej Zieliński), a jeszcze ci, którzy ten dom odwiedzali, a jeszcze rodziny. I naraz koniec, finito, bęc. Nie ma rodziny. Jest tylko ona. Ona podpatrująca się tamtym, widząca ich, dowiadująca się od nich o sobie. Ona – zamknięta. Ona – niepojęta. Ona – Kijowska.
W fisheye jest właściwie tylko ona. Grają inni, grają pięknie, ale pamięta się Kijowską. I nie ma znaczenia, że ciężar bohaterki to stan pamiętany z Niny, ze Zjednoczonych Stanów Miłości, z Dobrze, że jesteś. Ciężar wciąż pracuje. Kijowska krzyczy, Kijowska chce wyjść na zewnątrz, myje zęby, sika, nie zauważa, że ceruje się jej cera, że zacerowała właśnie urodę, a ścieg nie jest nieskalany, ścieg się poplątał. Patrzy przez wizjer, na świat który znała, niezacerowany jeszcze. Był obłaskawiony, był oswojony, mniej bolesny. A jednak teraz nie widzi różnicy, tylko tę ciężkość, tylko dawny ciężar nakładający się na nowy. Dwa ciężary Julii.
Fisheye (Polska, 2020); barwny, 97 min; reżyseria: Michał Szcześniak; scenariusz: Szymon Bogacz, Michał Szcześniak, Piotr Tołoczko; zdjęcia: Paweł Dyllus; producent: Ewa Szwarc i Kosmos Production. Obsada: Julia Kijowska – Anna Waterman, Wojciech Zieliński – Jan, Piotr Adamczyk – porywacz, Andrzej Mastalerz – komisarz, Ewa Błaszczyk – matka Anny.