Przyszedłem na świat niedaleko ronda im. Ronalda Reagana w Nowej Hucie. Dla nieobeznanych podkreślę, że nazwa placu została nadana w dzisiejszym stuleciu. Ale w roku 1964, kiedy się rodziłem, Plac Centralny i aleja Włodzimierza Ilicza Lenina (poprzednia nazwa) miała charakter głęboko antyamerykański. Historia miała tam wskazywać opuszczonym kciukiem, kto przez jej nieubłagane prawa skazany jest na zagładę. Kciuk nieodmiennie wskazywał na Zachód. W mieście Nowa Huta teoretycznie mieli zamieszkiwać wyłącznie zwolennicy Kraju Rad. Ale przeważali ludzie z kresów Rzeczypospolitej i prości Galicjanie. Ci, dla których sanacja przed drugą wojną światową organizowała tanie bilety na statek w jedną stronę – do Nowego Jorku. Ameryka dla tamtej biednej Polski (nie ma co udawać: wystarczy pamiętniki bezrobotnych) była ziemią obiecaną. Z Gdyni morzem do Nowego Jorku. A tam Statua Wolności – piękna pani nad zatoką z latarnią w ręce. Na miejscu zaś segregacja, ale kto by się w smutnej Galicji zajmował takimi szczegółami? Ważne, że co jakiś czas przychodziły pod strzechy zielone. Zielone to była jedyna waluta godna w Nowej Hucie zaufania. Żadnego rubla nigdy tu nie udało się uwiarygodnić. W takich warunkach rosło młode pokolenie. Wreszcie pojawił się telewizor. Był czarno-biały, ale telewizja puszczała kreskówki Disneya. Leciały też westerny. Nie antywesterny, tylko takie jak „15.10 do Yumy”, gdzie nawet dziecko mogło się zorientować kto jest dobrym, a kto złym rewolwerowcem. Więc każdy chciał mieć rewolwer-zabawkę. Wujkowie i tatusiowie strugali mozolnie takie atrapy (w sklepach nie było). Ponieważ mama pracowała w biurze projektów „Biprostal”, to zamiast rewolwerów, dostawałem bloki techniczne i ołówki (równie niedostępne w sklepach). I rysowałem westerny. W krótkim czasie stałem się ilustratorem. Potrafiłem z pamięci naszkicować kowboja walczącego z Apaczem, myszkę Miki, psa Pluto, Goofy’ego, kaczora Donalda oraz misia Yogi i jego kupla Bubu. Personel kreślarsko-projektowy był zachwycony i wróżył mi świetlaną przyszłość. Minęły lata. Nasiąkałem Ameryką i anglosaskim światem. Okruchy Ameryki docierały tu z opóźnieniem, ale miało się szczęście. Ojciec kumpla podążył przez ocean i z Chicago przysyłał relikwie. Model resorowca w barwach NYPD. Zabawkowego colta peacemakera na kapiszony. T-shirta z logo US. Marines. Do tego dochodziły komiksy i pismo „Amery
ka”, które dyskretnie serwowało informacje o centrum tego gnijącego świata. Neurolodzy twierdzą, że człowiek zostaje zdefiniowany w pierwszych 7–8 latach życia. Potwierdzam. Zamerykanizowałem się dokumentnie właśnie w Nowej Hucie, choć przecież chyba nie o to chodziło wychowawcom narodu. Gorzej, że nasiąkłem też czymś jeszcze straszniejszym – amerykańską estetyką. Walnie przyczyniły się
do tego pięknie ilustrowane amerykańskie czasopisma, w tym „The New Yorker”. Kraków to było dobre miejsce na wszelkie odchyły od normy – bo to miasto kiedyś stało antykwariatami. Bukiniści byli czymś w rodzaju preinternetu: był u nich cały świat na wyciągnięcie ręki. To właśnie podczas podróży antykwarycznych trwoniłem zasoby kieszonkowe na stare gazety z zagranicy. Wyposażony w estetykę rodem z „New Yorkera” i brytyjskich pism satyrycznych postawiłem wszystko na jedną kartę: zostanę artystą. Miałem takie marzenie (I had a dream…), że będę kiedyś najlepszym rysownikiem, tak jak są najlepsi tenisiści, albo baseballiści. Rysowałem dużo. Ale wszystko to zalatywało na dwie mile komiksem. Więc przed złożeniem teczki na egzamin wstępny na Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie ostrzeżono mnie, żeby pod żadnym pozorem nie przyznawać się do komiksów. Byłoby to egzaminacyjne samobójstwo. I udało się dostać. Potem było ciężko – stawiano mi liczne zarzuty zbrodniczej literackości. Uratowałmnie film animowany. Bo tam komiks był koniecznością, choćby po to, żeby naszkicować scenopis. No i wiadomo, że najlepsi animatorzy byli zawsze u Disneya. Do dziś przechowuję w pracowni ten wspaniały relikt z przeszłości: kolekcję starych „New Yorkerów” zdybana w krakowskim antykwariacie. Kiedy się robi smutno, zadaję na gramofonie Nanci Griffith (ktoś pamięta?) i oglądam sobie obrazki. Angielski przyszedł w tych warunkach bezboleśnie. Minęły lata. Człowiek się zestarzał, ale marzenia zostały. Wiecznie młode, wiecznie niespełnione.
Andrzej Zaręba