Dostawka
Spotkania
Poniedziałek
Naraz – on znów wchodzi popołudniem na ganek, naciska klamkę, otwiera drzwi domu i znika w mroku przedpokoju. On tutaj? Jakim cudem? On w kapeluszu, bohater innej bajki, i ganek nie ze świata błota i milczących demonów w kapturach, i obca temu światu klamka, i obce drzwi, i przedpokój – cudem jakiego systemu naczyń połączonych wszystko to nagle zjawia się tutaj, wewnątrz zdjęcia starego przedstawienia o diable, co się powiesił?
Wtorek
Tamtego popołudnia, przez czas zdumionego spojrzenia Tuni, był cieniem w przedpokoju domu cieni. Zaledwie przez kilka sekund, lecz starczyło, by zrodzić niepokój. Tuni, na jego widok zamarłej w drodze z kuchni do salonu, zdało się, iż to nie gość nieznany tylko kawałek przystojnego mroku stoi na tle oszklonych drzwi ganku, czarny kapelusz wiesza w czarnym powietrzu i patrzy na nią bez słowa, uważnie, choć dwie gałki obok kapelusza naprawdę mogły być ślepymi gałkami kurzu w resztce światła dnia. Lub też pomyślała, że widzi czyjąś mglistą postać, odbitą w sklepowej szybie nocą, albo obcą twarz powtórzoną w szkle, bezradnie chroniącym wiszące nad małżeńskim łożem monidło przed łapczywością sepii. Gdy niemożliwy gość jakiś czas temu wyjeżdżał stąd, z dworu w Wilku – o połowę niższa Tunia, może z warkoczykami i zasmarkana często, jeszcze nie rozumiała słów „na zawsze”, nie potrafiła wyobrazić sobie dni, kiedy nikt w Wilku nigdy już nie zawoła „Wiktor”, bo słowo to będzie puste. Czas dla niej nie istniał, każdy żyć miał wiecznie, wszystko miało bez końca trwać na swym miejscu, niezniszczalne. Lecz tamtego popołudnia jego niemożliwego powrotu – czas już od dawna był w ruchu, gdyż w ruchu było zapomnienie, więc Tunia potrzebowała kilka sekund, by rozpoznać cień. Krzyknęła: „Kaziu, Wiktor przyjechał!”. Cień nabrał ciała. W salonie zamilkły łyżeczki na porcelanie. Wszyscy patrzyli znad stołu w otwarte na przedpokój drzwi. Gdy gość wszedł – pierwsza wstała Kazia. Podeszła do niego i uniosła twarz. Rzut oka starczył, by oboje poczuli fiasko powrotu. I przez chwilę jedna rozczarowana pamięć patrzyła w oczy drugiej rozczarowanej pamięci. Kazią, jedną z kobiet starzejących się w Wilku, była Krystyna Zachwatowicz-Wajda.
Czwartek
Nie wiem, czy na otwarciu wystawy małej części śladów, jakie zostały po blisko 150 jej scenograficznych pracach, Krystyna Zachwatowicz-Wajda znajdowała swe miękkie odbicie w szybach chroniących eksponaty przed czasem, ale przecież musiała im się przyglądać. Musiała wędrować wzdłuż ścian aktorskiego klubu Loża przy Rynku Głównym. Wpierw na parterze, później w piwnicach, stukając laską – musiała iść od śladu do śladu i zatrzymywać się, by spojrzeć uważniej, z bliska, i może trochę zdumiewać się jak Tunia. I wtedy nagle mogła widzieć swą twarz na wyciągnięcie ręki. Ona, druga ona, trochę nierzeczywista, ona tam, między postaciami teatralnych przedstawień Wajdy, Swinarskiego, Jarockiego i tylu innych, uwiecznionymi na czarno-białych fotosach. Ona dzisiejsza między scenicznymi cieniami sprzed dziesiątków lat, między widmami z Szewców i Nie-Boskiej komedii, Zemsty i Pokojówek, Mishimy i Hamleta IV, Nastazji Filipownej i Snu nocy letniej, Zbrodni i kary, Makbeta lub Wesela. Jej twarz wśród cieni w formie projektów dekoracji i kostiumów, przez nią samą kiedyś, kiedyś narysowanych, namalowanych, opisanych na żółknących kartonach. Na przykład – jej oczy dzisiejsze, na nią, zamarłą przed fotosem, patrzące z wnętrza znieruchomiałego na fotograficznym papierze świata Biesów, w kwietniu roku 1971 wyreżyserowanych przez Andrzeja Wajdę, świata ulepionego z ludzi, wyschniętego błota i czarnych, milczących, zakapturzonych figur, przywołanych z japońskiego teatru Bunraku, które u Wajdy pomagały stwarzać iluzję, czujne za jej plecami. Z boku zawiadywały scenografią, przesuwały sprzęty, wspierały istnienie ludzi tak, jak na scenach Bunraku gwarantowały życie lalkom. Dziewięć lat po Biesach Wajda prosił Jarosława Iwaszkiewicza, aby w kręconym na kanwie jego opowiadania filmie Panny z Wilka zgodził się być figurą podobną do japoński lalkarzy. Nie odmówił. Zagrał – siebie. Siebie po 47 latach od stworzenia Wiktora i panien, zdumionych jego powrotem.
Piątek
Trzy razy Iwaszkiewicz zjawia się na ekranie. Trzy razy jest milczącą, wszechmocną figurą, przybyłą z Bunraku swojej prozy. W roku 1979 stary stwórca (do śmierci został mu rok) trzy razy przygląda się od wewnątrz opowieści o bezsilności pamiętania, o powrocie niemożliwym, o fiasku zawracania czasu – opowieści, którą wprawdzie nie on ucieleśnił na ekranie, lecz on wyśnił. Wyśnił i w roku 1932 w słowa przemienił, ostatnią kropkę stawiając w Syrakuzach, w hotelowym pokoju z widokiem na źródło, co w nie nimfa Aretuza się przeistoczyła, aby umknąć przed miłością boga Alfejosa.
Pierwszy raz – na początku. Z nieodłączną laską w garści błąka się o zmierzchu między mogiłami, przygląda się płomykom zniczy i twarzom starych kobiet, znieruchomiałych przy grobach i próbujących coś sobie przypomnieć, póki jeszcze są resztki światła na ziemi, po czym patrzy w kamerę, a jego twarz zmienia się magicznie w zapłakane oblicze stworzonego przezeń 47 lat wcześniej bohatera, Wiktora, który pod koniec lat 20. XX wieku stoi nad mogiłą swego przyjaciela.
Ślady w Loży, marynarka Wiktora, garnitury zmarłych, kostiumy w Cricotece, fartuch Kazi, garnitur Stawrogina, płaszcz Iwaszkiewicza, dwie laski, dwa żelazne ślady w gablocie kolekcjonera białej broni. Wszystko. Wszystko, co naprawdę ważne. Rzeczy trwają dłużej niż ludzie.
Drugi raz widać starca, jak w ciemnym, ciepłym płaszczu i z opasłą książką w dłoni spaceruje leśną ścieżką, opodal dworu w Wilku, równoległą do trasy marszu Wiktora, na drugi dzień po jałowym powrocie przemierzającego łąki. Wczoraj był cieniem w przedpokoju domu cieni, teraz pojmuje, że nic już nie da się zrobić, że gruzem pozostanie, co w gruz się obróciło, że niczego nie odzyska.
Wreszcie – finał filmu. Ostatni widok. Wiktor wraca oto pociągiem z Wilka, dokąd niedawno trafił po 15 latach nieobecności. Jedzie do siebie, do życia bez przeszłości, życia z rozczarowaną pamięcią. Przez trzy tygodnie, dzień za dniem, coraz wyraźniej czuł, że nic nie jest, jakie było, że niczego nie da się powtórzyć, że pozostaje jedynie znów pożegnać się i odjechać jak kiedyś, aby z czasem znów zgubić kształty, barwy, brzmienia, nawet przechowujący dawne jesienie smak konfitur ze spiżarni w Wilku. Nie musi więc minąć lat aż sto, aby po powrocie pamięć nie mogła uwierzyć własnym oczom? Nie musi. W wagonie bez przedziałów siedzi tylko dwóch podróżnych, daleko od siebie, na końcach wagonu, po przekątnej, przy oknach. Iwaszkiewicz przodem do kierunku jazdy i Wiktor tyłem do kierunku jazdy. Są twarzą w twarz. Stwórca i jego dzieło patrzą sobie w oczy długo. Czyj czas trwa wtedy w wagonie? Iwaszkiewicza – rok 1979, kiedy niewiele zostało do śmierci? Wiktora – końcówka lata 20. XX wieku? A może trwa nieuchwytna godzina pamięci sędziwego Iwaszkiewicza, próbującego poprzez oczy Wiktora odzyskać kwiecień roku 1932, kiedy w pokoju Hôtel des Étrangers zmierzał do finalnej kropki Panien z Wilka i, patrząc przez okno na zarosłą trzcinami półokrągłą sadzawkę, czekał na przyjazd kogoś bardzo mu bliskiego, niewidzianego od dawna? Czy bardzo bliski jest wciąż taki, jaki był? Czy należy szykować się na radość powitania czy na rozczarowanie powitania? 11 kwietnia – telegram w recepcji. Bardzo bliski nie przyjedzie teraz, bardzo bliski przyjedzie później… A może w bezludnym wagonie, gdzie brzęczą skrzypce I koncertu Karola Szymanowskiego, trzy odległe czasy trwają jednocześnie, zapętlając się w finałowej minucie melancholijnej bajki Wajdy? Jakkolwiek jest, Iwaszkiewicz i Wiktor odwracają teraz wzrok, zbliżają czoła do szyb. Na ekranie – krajobraz ucieka w tył. To zatem widzi Wiktor: miejską szarość gierkowską, popiół na śniegu, czteropiętrowe bloki z wielkiej płyty, jakieś osiedlowe garaże, niknące za lewą krawędzią okna wagonu. Wprost z końca lat 20. XX wieku Wiktor przybywa więc oto do realności starego Iwaszkiewicza? Tak. Wspaniała, bezlitosna dla pamięci fikcja, od swego zarania poza czasem wjeżdża w czas powolnego milknięcia swojego stwórcy… Wciąż trwa piątek. Gdzie jestem?
Niedziela
Gdzie byłem w piątek wieczór? Przecież kilka dni wcześniej wspominałem siebie, jak w Loży stoję przed śladem Biesów Wajdy i wyobrażam sobie Krystynę Zachwatowicz-Wajdę patrzącą na odbicie swej twarzy w szkle chroniącym ten sam fotos przed żarłocznością sepii – a tu naraz w piątek wieczór jadę pociągiem, którego rozkład jazdy budzi trwogę istot racjonalnych, i podglądam dwa cienie, patrzące na siebie. Aż taki skok? Na domiar zdumienia – zupełnie bez wysiłku? Co jeszcze może się zdarzyć? Jaka inna podróż w przestrzeni i czasie? Jaka inna interferencja wspomnień, obrazów, omszałych wzruszeń? Jakie inne zmartwychwstania mogą się przytrafić?
Wtorek
„Zauważył już od dawna – powiada Iwaszkiewicz o Wiktorze, tuż przed wprowadzeniem go na ganek, zarazem szkicując mechanizm pulsowania pamięci albo teatru prawdziwego – że bardzo często, zwłaszcza wtedy, kiedy był zmęczony lub przepracowany, równolegle do toku myśli normalnie biegnących drogami skojarzeń, nagle w zupełnie niewytłumaczony sposób wynurzał się jakiś pejzaż z widzianych dawno widoków, trzymał się chwilę na powierzchni świadomości, aż go zauważył i określił, a potem znowu zanurzał się w głębię. Po pewnym czasie wypływał znowu, ten sam albo częściej inny”.
Czwartek
I oto wypływa inny pejzaż, garderobiany. Wiele kostiumowych projektów Zachwatowicz-Wajdy, wiszących w Loży, każe myśleć o zapachu naftaliny w stuletniej szafie, co została po dziadkach. Ale jest to woń, którą można by także wywąchać z marynarki Wiktora i wzruszająco postnego fartucha Kazi, kiedy w kuchni dworu w Wilku jedna rozczarowana pamięć częstuje drugą rozczarowaną pamięć konfiturami z odległej jesieni. I to jest też zapach marynarek, w których Tadeusz Kantor kazał zmarłym kolebać się wokół ławek w Umarłej klasie i o czerń których dyskretnie dbała Zachwatowicz-Wajda, kiedy w roku 1976 Wajda filmował Umarłą klasę, wyprowadzając zmarłych Kantora z piwnic Krzysztoforów, aby snuli się w okrągłej żydowskiej jatce na Placu Nowym lub kuśtykali po trawiastych zboczach Kopca Wandy. Teraz ta mogilna elegancja trwa w nowej Cricotece, pośród setek innych kostiumów, tworzących ulatującą w przestworza, nieruchomą kawalkadę rzeczy zużytych w niegdysiejszych iluzjach scenicznych – wystawę Osobiste. Kostiumy teatralne Kantora, jak gdyby równoległą do wystawy śladów scenografii Zachwatowicz-Wajdy. Gdyby nocą wsunąć w cricotową kawalkadę garnitur, w którym w Biesach Wajdy powiesił się grany przez Jana Nowickiego Stawrogin, na drugi dzień nikt by nie poczuł obecności rzeczy obcej.
Sobota
Rzeczy. Teatralne rzeczy na ścianach Loży. Sceniczne rzeczy w Cricotece. Przedmioty, co zostały. Ślady. Resztki. Znaki. Jak dwa noże w noweli Spotkanie Jorge Luisa Borgesa. Dawno temu należały do dwóch wielkich nożowników, co nigdy się nie spotkali, aby w pojedynku zakończonym nieuchronną śmiercią jednego z nich na zawsze ustalić, który był większy. Po stu latach kolekcjoner białej broni zdobył je. Pewnego popołudnia bankiet urządził. Goście się spili, pokłócili i dwóch chwyciło za legendarne noże. W ogrodzie polała się krew. Jeden nie podniósł się nigdy. Borges dotyka istoty. Powiada: Noże tu walczyły, nie ludzie. Spały w gablocie, dopóki nie obudziły ich dłonie. Długo się szukały. Znalazły się, kiedy ich gauczowie byli już prochem. W ich żelazie drzemała stara opowieść, którą w ogrodzie kolekcjonera białej broni wreszcie dokończyły. Szczęśliwcy ją usłyszeli.
Niedziela
Ślady w Loży, marynarka Wiktora, garnitury zmarłych, kostiumy w Cricotece, fartuch Kazi, garnitur Stawrogina, płaszcz Iwaszkiewicza, dwie laski, dwa żelazne ślady w gablocie kolekcjonera białej broni. Wszystko. Wszystko, co naprawdę ważne. Rzeczy trwają dłużej niż ludzie, mówi Borges. Któż wie, czy nie spotkają się znowu, czy to już koniec historii.