Z najwyższej półki
Kapuściński na świat po zarazie
Człowiekowi zawsze, po wszelkich kataklizmach, jakie go dotykały, udawało się odbudować swój dom – powtarzał Ryszard Kapuściński po ataku na nowojorskie World Trade Center, uznanym przez wielu za koniec dotychczasowego świata.
Pisarz, a przede wszystkim ceniony analityk rzeczywistości, tłumaczył mi to w rocznicę bezprecedensowego uderzenia na Stany Zjednoczone. Przypomnijmy, bo minęło już niemal 20 lat: rankiem 11 września 2001 roku terroryści Al-Kaidy opanowali cztery samoloty pasażerskie i skierowali je na wieże WTC, będące, obok Statuy Wolności, symbolem Nowego Jorku, i obiekty Pentagonu w Waszyngtonie (czwarta maszyna rozbiła się w Pensylwanii po tym, jak pasażerowie próbowali obezwładnić terrorystów). Łącznie zginęło prawie 3000 osób. Tragedię zgodnie uznano za „koniec dotychczasowego świata”, a równocześnie „nowy początek w dziejach ludzkości” – bo wydawało się, że państwa i ludzie muszą z niej wyciągnąć wnioski.
Kapuściński już wtedy zwracał uwagę, że nie istnieją na świecie miejsca bezpieczne – nawet jeśli wydawało się, że od zagrożeń może chronić ocean, bogactwo, silna armia i służby specjalne.
W dobie masowej, taniej komunikacji nawet przestrzeń nie jest już bowiem żadną przeszkodą – także dla zagrożeń. Mogą się one rozprzestrzenić w kilka godzin z jednego punktu globu – chociażby wsi na krańcach Azji czy Afryki – do wielkich metropolii: Nowego Jorku, Paryża, Londynu czy Moskwy. Żyjemy w czasach globalizacji – tyle że obejmuje ona nie tylko ogólnoświatową sieć internetową, handel tymi samymi towarami w rodzaju coca-coli czy możliwość łatwego podróżowania, ale także wszechobecność niebezpieczeństwa, czyli również – jak to określał Kapuściński – globalizację zła.
Przeszkodą dla zagrożeń nie jest też państwo. Okazało się, że nawet największe mocarstwo świata, jakim były wtedy Stany Zjednoczone ze swoją armią, policją, ochroną cywilną, szpiegami, nie jest w stanie ochronić swoich obywateli. Problem polega na tym, że równocześnie tylko państwo może to robić, a społeczeństwo w mniejszym bądź większym stopniu musi jednak funkcjonować w ramach państwa.
Złudne okazały się wreszcie piękne nadzieje: że ludzkość doszła w końcu do raju na Ziemi, że nie będzie już konfliktów, nie trzeba będzie rozwiązywać większych problemów i będzie można tylko pławić się w konsumpcji, w miarę dostatnim życiu i samych przyjemnościach.
Dlatego po 11 września 2001 roku zarówno politycy, jak obywatele wydawali się zgadzać w jednym: świat musi się zmienić. Tymczasem – prócz wojskowej eliminacji niektórych terrorystów – wszystko w gruncie rzeczy pozostało po staremu.
Aż nadszedł koronawirus. Ogarnął całą Ziemię: kraje biedne i bogate, silne i słabe. Więcej: uderza jednako w ludzi ubogich i najzamożniejszych, zwykłych i sławnych – polityków, naukowców, artystów, sportowców, duchownych. Starszych i dzieci. Przyniósł śmierć tysiącom ludzi oraz destabilizację polityczną i gospodarczą, które dotkną każdego.
Okazało się, że diagnoza Kapuścińskiego – wobec utrzymania status quo – się potwierdza. I znowu padają apele o zmianę politycznych priorytetów państw i osobistych każdego z nas. Pojawia się wezwanie o większą solidarność i integrację międzynarodową, o przerzucenie środków ze zbrojeń na system służby zdrowia, pomoc socjalną i wsparcie zagrożonej gospodarki, o przemyślenie przyzwyczajeń: odwrót od nienasyconej konsumpcji, powrót do przestrzegania zasady, że najpierw trzeba zarobić, a potem dopiero wydawać. Bo nie da się spełniać każdej zachcianki.
Wraca wyzwanie (wedle Kapuścińskiego największe w XXI wieku): wybór proporcji między bezpieczeństwem a wolnością. Ludzie w nadziei, że silna władza, a w każdym razie ta, która na taką pozuje, zapewni im spokój i bezpieczeństwo, gotowi są oddać to, co w istocie najcenniejsze – możliwość decydowania samemu o swoim losie. Pojawiają się wyzwania nowe: przetasowania na politycznej mapie świata – dalszy wzrost znaczenia Chin (znamienne okazuje się, że około 80 proc. leków przeciwbólowych używanych w Europie produkowanych jest w Chinach). Rośnie niechęć wobec obcych: Chińczycy – czytaj skośnoocy, bo w Europie rzadko kto odróżnia narody Azji –zaczęli być postrzegani jako roznosiciele koronawirusa. Podobnie Żydów oskarżano w średniowieczu o roznoszenie dżumy i w XX wieku – tyfusu, a ostatnio w Polsce uchodźców o roznoszenie zarazków. Owszem, państwo chińskie kłamało w sprawie liczby ofiar zarazy. Lecz robiła to dyktatura, a nie zwykli Chińczycy. A już na pewno nie są winni Azjaci, którzy prowadzą w polskich miastach, w tym Krakowie, restauracje czy handlują na bazarach. Wyrosły znowu granice – Olga Tokarczuk napisała, że to największa porażka Europy tego marnego czasu.
Kapuściński powtarzał, że pierwszym odruchem człowieka po wszelkich kataklizmach było zawsze grzebanie trupów i sprzątanie gruzu, łatanie wybitych okien, rozpalenie ognia, umoszczenie rodzinie miejsca do spania, obsianie pola. Powolne odbudowanie swojej lepianki, domu czy kraju.