Nie tylko o Cracovii
Maszynopis znaleziony na dnie szuflady
Podczas przeprowadzki znalazłem kilka zadziwiających jednorodnością manuskryptów. Oto pierwszy z nich.
„Był początek upalnego lata. Siedziałam, jakbym nie siedziała, żyłam, jakbym nie żyła. Inaczej mówiąc, wkurwiało mnie wszystko, a myśli moje krążyły wokół spraw wstydliwych. Poczucie, że oddam się komukolwiek, nie towarzyszyło mi od zawsze, nie urodziłam się z nim, nie nabyłam go w procesie dorastania ani w ciągu mojej – usłanej sukcesami – edukacji. Przyszło do mnie ostatnio po fiasku, jakim okazało się życie ze światowej (jak twierdził) sławy muzykiem.
Dzień zamieniał się w noc, w ręce moje wpadł jego czerwony kalendarz – na liście niezwykle ważnych spotkań tego tygodnia zamigotało jak cekin na dnie szuflady, w której nie zamierzasz już niczego znaleźć, nazwisko dość znanego pisarza, którego pociąg do kobiet był równie pociągający jak jego przeskalowane oprawki okularów. Zawahałam się, ale mam dwadzieścia lat. Wahanie nie trwało długo. Tak jak myślałam, esemes o treści: »Zawsze chciałam się z Panem spotkać«, zadziałał w ciągu minuty i trzydziestu ośmiu sekund. Następnego dnia w samo południe popijaliśmy już kawę z eleganckich porcelanowych filiżanek, maczaliśmy w niej maślanego rogala.
Nie mogłam spotkać się z uwielbianym przeze mnie pisarzem ot tak, przeczucie nakazywało mi staranne dobranie garderoby, staranne wykonanie makijażu, staranne nałożenie konturówki i wypełnienie ust pomadką, staranną depilację całego ciała, staranne przemyślenie, co będzie, jeśli nic nie będzie, i co się wydarzy, jeśli coś się wydarzy. Wiecie, co mam na myśli.
Kolebiąca się winda, niepozorne drzwi i niedbała wycieraczka. Nigdy wcześniej nie byłam w pracowni pisarza, a jednak nie powstrzymałam się od wypalenia z najcięższego działa. – Och, ile książek – parsknęłam. Z tysiąca innych zdań wybrałam właśnie to: »Och, ile książek«. Skończona podstawówka, gimnazjum, liceum, studia, nadzieje rodziców – wszystko na marne. Oczywiście była to jednak najświętsza prawda, nigdy w życiu nie widziałam tylu książek w jednym mieszkaniu. Książki były w kuchni i w łazience, książki wypełzały z balkonu, ich sterty tworzyły labirynty już w przedpokoju, prowadząc do pracowni całej w książkach. Były na ścianach i były na podłodze, na szafkach i półkach, na biurku i na stoliku. Największe nazwiska świata i wszystkie nowości, niektóre nadal w kopertach i w pudełkach. Niejedna księgarnia jest gorzej zaopatrzona – pomyślałam…
Teraz kiedy Cię nie ma w domu – mam namiastkę tego, co będzie kiedy Cię nie będzie w ogóle. Jest po dwudziestej. Cisza, potem odgłos wirującej pralki, którą ustawiłeś w kuchni i która jest zbyt mała, by pomieścić nasze rzeczy, kapuśniaczek za oknem. Nikt nie dzwoni i nie pyta, co u mnie. Nie ma Ciebie w drugim pokoju ani w łazience. Tłusty odcisk twojego palca na granatowej ścianie. Nie słychać telewizji. Słowem – wielka cisza w samym sercu Warszawy.
Kiedy jestem sama w domu, podkładam buty pod drzwi, żeby sprawdzić, czy rano będą przesunięte, czy ktoś wchodził do mieszkania. Bez Ciebie brak światła na klatce onieśmiela, każdy szmer niepokojący. Zaraz zrobię ciepłą herbatę, taką jaką lubimy najbardziej – mocna earl grey z tej herbaciarni, gruby i równy plaster cytryny, sok malinowy z miodem, może i kilka goździków; zaniosę kubek do pokoju, postawię przy łóżku, okryję kocem nogi i będę czekać, aż wrócisz.
Może i mam Cię czasem dość, Ciebie i Twojego zapatrzenia w siebie, w swój ból i chorobę, ale tylko na chwilę. Bez Ciebie jestem tak, jak przed trzema laty – senna, smutna. Przeczekiwałam życie, swoją młodość, aż przyjechałam do Warszawy. Nauczyłeś mnie jeść ciastka na śniadania, najtłustsze, najsłodsze z możliwych, i całować, podobno mistrzowsko”.