Lubię lubić

O czym szemrze Czeremosz?
Stałam i ja nad ukochanymi rzekami Pana Jerzego, nad Dniestrem na Podolu i Czeremoszem w Karpatach…
Weltschmerz i inne dolegliwości zagnały mnie do sanatorium w Busku-Zdroju. Jeśli sanatorium – to Stempowski Jerzy. Wreszcie przeczytam i przemyślę całego, jak się utarło pisać, największego polskiego eseistę. Kto wie, czy nie wymyśliłam tego sanatorium, żeby mieć wreszcie czas dla pana Jerzego? Zamknęłam się w małym pokoiku, którego okna wychodziły na szczyty świerków i późne wschody zimowego słońca, poprosiłam o zmianę żarówki w lampce nocnej i pomiędzy zabiegami, posiłkami, nocami, gdzież to ja nie wędrowałam. (Panie, wyzwól mnie od brnięcia w szczegóły, choć dojmujące, ale miejsca mało).
Przedziwny to był człowiek. Fenomenalna pamięć, niespotykana erudycja zdobyta już we wczesnej młodości, którą spędził z powodu choroby przeważnie w łóżku, czytając klasyków. Tajemnicze wydarzenie w Monachium, po którym leczył nerwy w Szwajcarii, i myślę, że było równie formujące jak ci klasycy. Ale zaraz potem rzucił się w wir życia. W którymś międzyczasie został ojcem bliźniaczek i dziadkiem, choć na swój jedyny sposób. Otaczały go zawsze wyjątkowe kobiety, zjawy i Kasandry, które z właściwą sobie pogodą ducha i gracją zaspokajał. Skrajnie empatyczny i krytyczny, a do tego skrajnie niezależny (diabelska mieszanka), już około mojego wieku znalazł rodzaj równowagi. Na receptę takiego człowieka liczyłam.
>Jerzy Stempowski wszędzie i zawsze budował tkankę łączną: godził emigrację z krajem, opiekował się zamężną przyjaciółką chorą na raka, ratował cenne księgozbiory, udzielał porad farmakologicznych i życiowych, uprawiał ogród przyjaciół.
A jednak coś nie dawało mi spokoju. Przecież gdyby Pan Jerzy znalazł się w sanatorium, nie zamykałby się w pokoju, cieszyłby się z tak szerokiego przekroju ludu polskiego; wszak zawsze wolał rozmawiać z góralami, przemytnikami, gospodarzami niż z intelektualistami (właśnie o ich klęsce i pogromie rozumu pisał); z tych rozmów wysnułby prognozy dotyczące gminy i świata; mimochodem dałby wykład o organizacji państwowej potężnych na tych ziemiach Wiślan, ale przede wszystkim cieszyłby oko stepowym pejzażem Ponidzia, wszak stadko Stempowskich pochodziło z Podola, gdzie ojciec Stanisław, gospodarując razem z Ukraińcami, stworzył jakąś niesamowitą spełnioną utopię. „Okazało się, że wszędzie, dokąd mnie bogowie prowadzili, czy w pałacach, czy na karczunkach, czy u filozofów, czy u przemytników, wszędzie życie układało mi się w bardzo podobny sposób. Wszędzie, nawet u leśnych karczmarzy i u flisaków, znajdowały się ciekawe książki, które ktoś kiedyś zbierał lub zapomniał, wszędzie wynikały podobne rozmowy, wszędzie znajdowałem towarzyszy dzielących te lub inne z moich gustów i zainteresowań, wszędzie odwiedzały mnie życzliwe zwierzęta, koniki, pieski i żuczki, słowem, po paru godzinach byłem już wszędzie w tym samym żywiole”. Wszędzie i zawsze budował tkankę łączną: godził emigrację z krajem, opiekował się zamężną przyjaciółką chorą na raka, ratował cenne księgozbiory, udzielał porad farmakologicznych i życiowych, uprawiał ogród przyjaciół. Szukał połączeń i analogii, „rzeczy mało uchwytnych, a całkowicie realistycznych”. Jeśli dusiołek melancholii nie odpuszczał – wyruszał w wysokie góry albo w dalszą podróż, bo w pejzażu znajdował „źródło siły i równowagi”.
„Zawsze uświadamiałem sobie, że moja ściślejsza ojczyzna jest dniestrowym jarem, stepem porosłym burzanem z kurhanami, słowem rzeczą istniejącą już tylko w mojej pamięci i to mnie zawsze uspokajało i pozwalało jeszcze raz próbować zmiennej szansy. Może nawet pamięć takich odległych i niepotrzebnych na pozór rzeczy pozwala czasami odzyskać utraconą równowagę i znaleźć wyjście z takich sytuacji, które na pierwszy rzut oka już wyjścia nie mają”.
Stałam i ja nad ukochanymi rzekami Pana Jerzego, nad Dniestrem na Podolu i Czeremoszem w Karpatach. Czy mogłam wtedy, w tamto upalne lato 2019 roku wiedzieć, że świat tak się przekręci? Mogłam. Dlatego tam pojechaliśmy. Zwykle wiemy, co nastąpi. Ale skoro udało się Panu Jerzemu pozbierać rwące nitki swojego życia, uda się i mnie. A poza tym nasza nadwiślańska kraina, odwiecznym prawem natury, co nie znosi próżni, i gwałcicielki historii, dopełnia się pięknie obywatelami idei jagiellońskiej i wokół słyszę znów białoruskie, ukraińskie i rosyjskie języki.
