Okiem Beresia

Witold Bereś
Witold Bereś

JERZY TRELA ŻYJE. ŻYJE. ŻYJE

Jerzy Trela żyje i inaczej być nie może.

* * *

Jest rok 1977, a może już 1978. Mam lat naście, za chwilę pytanie co dalej, psiakrew, maturalna klaso, a ja przyjeżdżam z mojej ukochano-najbrzydszej, niepozornej mieściny, do dziadków do Krakowa jak zwykle na wiosenny weekend w okolicach Wielkiej Nocy. A tu, niespodzianka – oni mnie do teatru wysyłają. I to nie do „Słowaka” czy Bagateli, które cenili najwyżej, i nie do Teatru Kolejarza, gdzie chadzali najchętniej, ale do Starego Teatru, gdzie, jak głosiła jedna z miejskich legend powtarzanych z przerażeniem przez zwykłych krakusów – „jest nudno, straszno i bardzo bardzo długo – jeszcze gorzej niż w «Piwnicy pod Baranami»”.

A jednak wysyłają mnie, bo Dziadek uważa, że to „może się przydać do matury”. „Dziady” Mickiewicza, w całości, full-wypas, najwięksi aktorzy, Jerzy Nowak, Leszek Piskorz, Wiktor Sadecki, muzyka – Zygmunt Konieczny, a reżyseria gwiazdy, która zginęła kilka lat wcześniej w katastrofie samolotowej hen pod Damaszkiem – Konrada Swinarskiego. Recenzent filmowo-telewizyjny Władek Cybulski, rodzina bliska, podówczas gwiazda TVP Kraków i „Dziennika Polskiego” załatwia wejściówkę do Starego, bo też i bilety w to miejsce były tylko nieco łatwiejsze do zdobycia niż szynka „Krakus”. No i idę.

Wstyd, a może – czemu wstyd? – taki to był czas – to mój pierwszy poważny teatr. Bo z mej mieściny jeździliśmy li tylko klasowo i to na spektakle do Gliwic czy Bytomia, a wtedy – bez ujmy na honorze tych zacnych teatralnych miejsc – bardziej nas kręciło w mroku teatralnej sali przesuwanie dłoni po księżycowo długich nogach koleżanek, które na czas wyjazdu do teatru ubierały się najszykowniej… Ale Boga-ć tam, było-minęło…

Siadam więc w „Starym”, po czym jestem przerzucany akcją i szaleństwem twórców w miejsca różne, od sceny głównej po foyer i z powrotem na scenę, i najpierw się męczę, acz po godzinach dwóch zwolna wchodzę… Jest coraz głębiej, mądrzej… Ale gdy nagle na scenę wpada od nas, z widowni, z ludu niemalże, niespełna czterdziestoletni drobny młodzian, z twarzą diabelską i posturą jakby do dramatów stworzoną, nagle słyszę fenomenalny głos, widzę plastyczną twarz i słyszę frazę „Samotność… Cóż po ludziach…”. I wtedy nagle widzę / słyszę / czuję „Wielką Improwizację” tak, jak nieakceptowany przez nastolatków, wynudzony, wymęczony szkołach Mickiewicz, mógł chcieć to napisać: że ktokolwiek słysząc to gdziekolwiek poczuje ciary. Lęk, czy życiu sprosta. Ale i że w tej walce nie jest sam.

Wbity w fotel nic nie mówię, ale coś bezgłośnie ruszam wyschłymi ustami, szukając jak ryba na piasku kropli wody: „Kto to, co to?”. – Trela – szepcze obok ktoś w zachwycie, jakby słysząc moje myśli, albo jakby sam chciał wykrzyczeć swój entuzjazm. A ja opadam półmartwo w wąskim, twardym fotelu, gdy aktor „Wielką improwizację” kończy.
Wychodząc w nocy ze „Starego” już wiem – teatr to magia. Trzeba mi na teatrologię.

* * *

Jest rok 1981. Jestem już studentem mej ukochanej, wymarzonej teatrologii i po roku mniej więcej już wiem, że tak jak na filologii polskiej UJ nie uczą pisać, tak na teatrologii nie ma szans, by teatr pojąć. Zaczynam marzyć o filmie – ale czy jeśli coś zwie się filmoznawstwo i wykładane jest może i w sympatycznych salach Gołębnika, lecz duchem pamiętających króla Kraka, czy coś takiego dać może ten twórczy oddech, którego poszukuję? A w dodatku tu wielka polityka, wielki zakręt historii, a u mnie dodatkowo wielka miłość. I tylko kasy brak w tym więźniu, i tylko kasy brak, kasy tu…

Poeta i reżyser, starszy dużo ode mnie, Maciej Piotr P., coś tam kręci się przy Starym. Proponuje mi statystowanie w Starym – koleś złamał nogę, mówić nic nie trzeba, jeno przez dwie godziny dwa razy po pięć minut przemaszerować z tarczą i mieczem drewnianym. I stówka do kieszeni wpada! (A jej wartość nabywcza była może taka jak i dzisiaj).

OK, bomba.

Spektakl to „Warszawianka” Wyspiańskiego w reżyserii Henryka Tomaszewskiego z Anną Dymną i Elżbietą Karkoszką, z kompletnie nieznanym wtedy Bogusławem Lindą w roli Młodego Wiarusa, no i Trelą jako pomnikowym Starym Wiarusem. Ja występuje na afiszu jako zespół „Kontrast AWF Kraków” – w grupie z paroma gośćmi, którzy sprawniej skaczą niż ja.

Więc chodzę od lewa do prawa i z powrotem, pierwszy raz teatr widzę od środka, moich bohaterów dotknąć mogę, a w każdej wolnej chwili wciskam łeb z boku, by za kulisami ujrzeć spektaklu jak najwięcej. – Kolego, kurwa, tu się nie stoi! Idżże tam, na widownię, a tu nie przeszkadzaj – szepcze wkurzony ktoś nad mym uchem i delikatnie klepie mnie po ramieniu.

To Trela.

Przeżyłem to mocno. Nie jego naganę. Nawet nie to, iż mam lat dwadzieścia, a stykam się z – już – gwiazdą. Ale owe jego „kolego” wbiło mnie w glebę.
Potem kolegów z „Kontrastu” pytam, czy on tak zawsze. Patrzą na mnie, prowincjusza, pobłażliwie. – Tu wszyscy aktorzy tak mają. A on to już jest najfajniejszy. Trela szanuje wszystkich, którzy są od niego mniej ważni.

* * *

Minęło wiele lat. Jest już wolna Polska, Kraków jest mym najpełniejszym domem, teatr kocham, a dzięki memu przyjacielowi „Baronowi” przeskakuję z branży medialno-dziennikarskiej w świat filmu. I od razu okazuje się, że bez kilkorga aktorów, tak ważnych dla mnie mej młodości, po prostu się nie da. Jest więc Ania Dymna. Jest Krzysiu Globisz. I jest on – Jerzy Trela.

Jurek.

Nie mam dziś siły, aby opisać emocje, radość i koleżeństwo, które nam dawał. Powiem wam tylko, że czy grał w naszym filmie (a potem w teatrze STU w spektaklu Barona) – księdza Tischnera, czy grał „Szajbusa” w „Aniele w Krakowie” i „Zakochanym Aniele”, czy samego siebie w swym ostatnim – tak, ostatnim – filmie „Prawdziwe życie aniołów” (nieocenioną producentką wiodącą jest tu Aneta Zagórska), to zawsze był On, nigdy rola. Jasne, mówił scenariuszem, używał tekstu i podanych słów, ale zawsze miało się wrażenie, że on ten tekst pisze na bieżąco, przed kamerami, że ściąga go prosto ze swej głowy.

Ostatniego filmu nie zdążył w całości zobaczyć – na szczęście odwiedziliśmy go w szpitalu, a Krzyś Globisz też przyjechał doń i sam z nim tylko kilka najważniejszych scen na tablecie oglądnął…

Co tu pisać, jak było…

Bolało, choć dawało nadzieję.

A dziś – czy tylko boli?

Tak, smutek wielki. I ściskam najserdeczniej jego bliskich: Monikę i Piotra, Renatę oraz Sonię i Kubę, czyli jego zarąbiste wnuki… Ale i wszystkim głoszę wielkie pocieszenie w tym smutku – nie tylko dla mnie, bo go spotkałem w swoim życiu i udało mi się wyprodukować kilka dzieł z jego udziałem.

Ale i wy wszyscy się nadto nie trapcie. Nie śmiem was prosić, byście oglądali nasze (w „Barona” reżyserii i w mojej produkcji) dzieła filmowe z Jerzym Trelą, choć szczerze polecam ten ostatni film – miejmy nadzieję, że zobaczycie go jesienią w kinach. Ale zobaczcie „Dzieci Arbatu” i jego rolę Stalina. Czy „Kolację na cztery ręce”, gdzie gra małą a istotną rolę między Januszem Gajosem a Romanem Wilhelmim. I cokolwiek znajdziecie w sieci – oglądnijcie.

Warto.

Zaprawdę powiadam wam – nie smućcie się. Jerzy Trela żyje. I żyć będzie aż po świata zgon.

Miesięcznik Kraków, czerwiec 2022 Tekst z miesięcznika „Kraków”, czerwiec 2022.

Miesięcznik do nabycia w prenumeracie i dobrych księgarniach.