Okiem Beresia
Urodziny młodego krakowiaka (fiction)
Na peronie, który pamiętał czasy KK Krakau Hauptbahnhof, a potem Luxtorpedy łączącej Kraków z Zakopanem (2 godziny i 18 minut w 1936 roku, rekord ten zostanie pobity dopiero w drugiej połowie wieku XXI za czasów ósmej kadencji prezydenta Jacka Majchrowskiego, czego życzymy), ludzi było niewielu.
Dziewiąta wieczór – to pora ostatniego Intercity łączącego Stołeczne Królewskie Miasto Kraków z Miastem Stołecznym Warszawa. Nikt z krakusów o tej porze do tego miasta Szatana z Żoliborza nie jeździ, bo i po co? Nikt też z przyzwoitych warszawiaków nie wraca, bowiem przyjechali tu ledwie parę godzin wcześniej, żeby po prostu nieprzyzwoicie się napierdolić. Zresztą – jeśli miasto ma w herbie drzwi szeroko otwarte, to wiadomo w jakim celu.
Ale wróćmy na peron: oto rozszlochana grupka żegna siwobrodatego młodzieńca.
To mój przyjaciel Bronisław December. Tak, tak – poeta. Ten sam. Uznany. Obiecujący. Zresztą pod Wawelem przestajesz się być obiecującym, kiedy grzebią cię na Rakowicach – wtedy stajesz się Zasłużonym. A że Bronisław dokładnie dnia tego, gdy stanął na peronie, ukończył lat sześćdziesiąt parę, spełniał więc z naddatkiem powyższą kwalifikację.
Od lat zapowiadał, że przeprowadzi się do Warszawy. Że koniec z kawiarniami i ględzeniem o niczym. Że w stolicy życie nowe, że będzie pisał serial i piął się na szczyt! Że kobiety tam wyzwolone. Że tu, „w domach z betonu nie ma wolnej miłości”, łkał mi w mankiet nad ranem. To, że tak prawił – w Krakowie nie dziwi. Ale December z wielką energią począł wprowadzać plan w życie. Najpierw zaczął się żegnać z przyjaciółmi. Z poetami i poetessami. Z dzielnicą i suburbiami. Co wieczór wieczorek pożegnalny, co południe the last wiśniówka z wystudiowanym spojrzeniem rzucanym na Bazylikę Mariacką spod markizy w Loży, co świt – kiełbaski pod Halą Targową. Wszystko, co czyni, czyni wszak po raz ostatni, no, łza się w oku kręci, a w gardle zasycha. Lecz Bronisław poszedł i dalej – nie przedłużył najmu mieszkania, zerwał z aktualną najpiękniejszą kobietą świata, a nawet zrezygnował z obiadków u cioteczki.
Więc to, co działo się na Krakowie Głównym, łamało teraz serca. Vasco da Gama wypływał z portugalskiego Belem – a potem zmarł w Indiach. James Cook wypływał z Plymouth, a na Hawajach zjedli go ludożercy. A żaden nie wyjeżdżał z Krakowa do Warszawy!
Lecz December jest nie tylko mężny, ale i precyzyjny w planach.
Od dawna kolekcjonował wizytówki VIP-ów. Ilekroć sił starczało, biegł na Kazimierz, licząc na to (i nigdy się nie przeliczył), że w którymś z wyszynków spotka kogoś ważnego z Warszawy. Wracał potem dumny z wizytówkami okraszonymi dopiskami o prywatnych numerach, zaproszeniami na kawę w stolicy, obietnicami nieskrępowanego seksu pod kolumną Zygmunta.
Był tu uzdrawiacz Wyrobiec, adres: Centrum Handlowe „Janki”. Matylda Malatyńska – piłkarka ręczna KS Tęcza Wołomin (komórka wypisana szminką). Mecenas Z. Słącz – sprawy beznadziejne, Fundacja Świątyni Opatrzności Bożej, dzwonić dwa razy.
Ale jedno trofeum, które teraz na peronie trzymał jak skarb, mogłoby być artefaktem w jednym z małopolskich muzeów. Był to karton czerpany, druk wklęsły, rotograwiurowy, a na tym orzeł Rzeczypospolitej wybity. I skromny napis: Paweł Głowacki, podsekretarz stanu w Ministerstwie Kultury, Krakowskie Przedmieście, Warszawa.
Wizytówka, poddana testom krakowskiej nocy, była zatarta i już numer komórki wpisany drżącą dłonią słabo czytelny, ale zawinięta przez poetę w folię jak pamiątka po świętym Rochu – robiła wrażenie…
Tak, z tą wizytówką December w Warszawie karierę zrobi! Ba, zrzuciliśmy się dlań nawet na jeden nocleg w zamożnym hotelu (trzy gwiazdki, trzy! – podkreślano z dumą), aby poeta świtem, gdy urzędnicy zmierzają do Tego Ministerstwa, mógł zaczaić się przy Krakowskim Przedmieściu i rzucić od niechcenia: „A, witaj przyjacielu, co za niesłychany przypadek! Może jakaś kawka?”
Plan był przemyślny i nikt nie wątpił, że musi wypalić.
Teraz jednak wśród żegnających dominowało przerażenie:
– W metrze tam uważać trzeba, bo kradną. I niech ręka boska broni, aby taksówkę pod dworcem brać! Mafia to wołomińska… A tu obwarzanki, paczka kminku oraz buteleczka wiśniówki – wszystkie te mecyje niedostępne tam!
* * *
Jeszcze łzy nie obeschły, gdy dobę później huknęło w Krakowie: – December wrócił z Warszawy! Zmięty, poszarzały, zniszczony. Nic nie mówi, jeno prosi, aby kondolencji mu nie składać.
(Mnie swoje dramatyczne przygody zdradził pod rygorem poufności – dlatego znajdziecie je za chwilę w jakiejś kolejnej książeczce).
Nikt nie drwił. Kraków pełen jest współczucia dla ekspatów ze stolicy. Tylko czasami, przy kieliszku wiśniówki, rzucał ktoś:
– A pamiętacie losy Decembra? Zaprawdę, powiadam wam – Warszawa to jest the end.