Poza Krakowem
Cieszcie się Cieszynem
Szczęśliwi, którym się udaje przejść przez ten przedziwny 2020 rok bez szwanku. Ale są ludzie i miasta, którzy mają wyjątkowego pecha. Cieszyn do nich należy.
Najtrudniejszym pytaniem jest to, skąd jestem. Urodziłam się w jednym mieście, wychowałam w innym, zakochałam w trzecim, położonym tysiące kilometrów od Polski, mieszkałam w Krakowie i ciągle tu wracam, bo od Krakowa najwyraźniej uciec nie można, zresztą po co. Dzisiaj mieszkam pod adresem warszawskim, pod którym jednak nie było mnie w tej chwili od dobrych paru tygodni, a wcześniej miesiącami. W mojej duszy wiecznego włóczęgi są jednak miejsca, które wymieniam, gdy ktoś pyta, skąd jestem. Cieszyn wymieniam zawsze, gdy chodzi o pewne przywiązanie do maleńkiego choćby kawałka historii. Często ludzie nie mają go nawet wtedy, gdy całe życie spędzają w jednym mieście i niczyja w tym wina. Ale ja postanowiłam mieć i się przywiązać.
W ostatnich kilku latach Cieszyn, założony – według legendy – z wielkiej radości spotkania trzech braci, totalnie roztopił serca polskiej branży filmowej za sprawą „Kina na granicy”.
Daleko od Warszawy, ale blisko świata – głosił tytuł jakiegoś artykułu prasowego o Cieszynie, który kiedyś znaleźliśmy przypadkiem na wakacjach na południu Europy. Faktycznie, tam się jechało przez Cieszyn i w wiele innych miejsc również. Obraz podzielonego na pół miasta i długiej kolejki samochodów wszelkiej maści, chcących granicę przejechać, towarzyszył mi przez całe dzieciństwo. Właściwie obraz miasta przeciętego na pół i to bardzo brutalnie dla jego szlachetnej i pięknej miejskości, choć w jedynym chyba naturalnym punkcie, jakim była rzeka. Już jako dziennikarz relacjonowałam wejście do strefy Schengen, która – jak się wydawało – stopi mieszane rodziny, ułatwi drogę do pracy i zakupy.
Odwiedzając Cieszyn, obserwowałam, jak miasto znajduje swoje miejsce na mapie Polski, zaczyna tętnić życiem kulturalnym, ściąga turystów. Przepoczwarza się z prowincji w miasteczko, w którym się chce spędzić cudowny weekend. Piękna i klimatu nigdy nie można było mu odmówić, ale umówmy się – wciąż więcej było tych, którzy na pytanie, czy byli kiedyś w Cieszynie, odpowiadali: „Przejeżdżaliśmy!”.
W ostatnich kilku latach Cieszyn, założony – według legendy – z wielkiej radości spotkania trzech braci, totalnie roztopił serca polskiej branży filmowej za sprawą „Kina na granicy”. I choć nie była to jedyna filmowa impreza, organizowana w mieście siedmiu wzgórz, czeskiego piwa, magnolii i brukowanych uliczek (kto pamięta cieszyńskie „Nowe Horyzonty”?), to polskich filmowców i widzów przyjechało tak wielu, że zabrakło miejsc w hotelach. I nikt nie chciał wyjeżdżać.
W tym nieszczęsnym 2020 roku mija dokładnie 100 lat od podzielenia Cieszyna między Polskę i – wówczas – Czechosłowację. Mało brakowało, a ta rocznica minęłaby również przy opuszczonym szlabanie. Gdy wiosną z powodu pandemii zamknięto granice Polski, zamknięto je także tam. W Cieszynie. Graniczny Śląsk pozostał odcięty zresztą najdłużej – aż do 1 lipca. 31 lipca przypadła 100. rocznica podziału. Pech i chichot historii w jednym.
Piszę ten felieton z otulonego jesiennym już słońcem Cieszyna. W dodatku w jednym z najbardziej lubianych miejsc przez fanów literatury w Polsce – w księgarnio-kawiarni „Kornel i Przyjaciele”, która w istocie jest jeszcze czymś więcej – miejscem spotkań, antykwariatem, hołdem dla prozaika Kornela Filipowicza, związanego w Cieszynem, i jego niezwykłej relacji z Wisławą Szymborską. Myślę, że wiele par przychodzi do „Kornela”, mając nadzieję, że będą się tak kochać.
Jak zejdę kilkadziesiąt metrów w dół, a potem schodkami i zrobię jeszcze jeden większy krok, to będę w innym kraju. Niezauważalnie. Jak pójdę do góry i prosto, stanę naprzeciwko Teatru im. Adama Mickiewicza, w którym Andrzej Wajda kręcił sceny do Ziemi obiecanej. A jeśli skręcę w prawo, dojdę przepięknym rynkiem do dawnej pałacowej stajni i muzeum, które bogatą historię Śląska Cieszyńskiego opowiada ze szczegółami.
Cieszyn wart jest uwagi. Weekendu „poza Krakowem”. Scenariuszy filmowych. I zakochanych. I choć nieustannie od 1985 roku mnie cieszy, daje mi też lekcję życia. Tę z piosenki czeskiego barda Jaromíra Nohavicy Těšínská, którą śpiewamy sobie i w Polsce za Arturem Andrusem. A która kończy się słowami:
Może dobrze, że człowiek nie wie,
co go czeka.