Poza Krakowem
Sopockie bolero
A może by tak odwiedzić Sopot? Spontanicznie, bez planu, za to z szeroko otwartymi oczami. I co najważniejsze – inaczej niż odwiedzaliśmy go dotąd, jeśli w ogóle. Jest tego wart.
612 kilometrów od Krakowa i 351 kilometrów od Warszawy leży miasto czarodziejskie. Kłopot tylko z jego dwoistą naturą. Z jednej strony nadal kusząca jest bogata i barwna przeszłość, także kulturalna. Z drugiej – przez ciągnące tu latem tłumy, które wcale nie oczekują tego ducha, obiecuje chyba przede wszystkim wakacyjną zabawę małych ambicji. Dlatego wielu do Sopotu nie przyjeżdża. Ja wykorzystałam najlepszą okazję – nie dość, że pandemiczny, to jeszcze czas przed sezonem. Nie żałuję.
Janusz Christa mieszkał przy ulicy Wybickiego 40. Budował tu kolejkę, żeglował, był nawet ratownikiem na plaży. W przyszłym roku minie 50 lat, jak Kajko i Kokosz narodzili się w „Wieczorze Wybrzeża”, co ich ojcu dało na sopockich ulicach wielką popularność.
Ostatnie miesiące zrobiły nam na świecie jakieś dziwne porządki. Sama widziałam na hiszpańskich plażach odsunięty w kąt plastik i inne wątpliwej jakości narzędzia uciech. Gdy przestały być potrzebne, odsłoniły różne piękne rzeczy i zrobiły więcej miejsca. Podobnie było w Holandii, Czechach i Wiedniu, które odwiedzałam w tym czasie. Zachowując się odpowiedzialnie, postanowiłam, gdy tylko było to możliwe, nie rezygnować z podróży, a nawet podróżować więcej, by się tym widokiem nacieszyć. Z tej perspektywy wyprawa do Sopotu jest tylko jakąś małą wycieczką, ale szalenie inspirującą.
Może dlatego, że sensu znowu nabrały spacery – najprostsza, najskuteczniejsza forma medytacji dla tych, co medytować nie potrafią, a chcieliby, czyli dla mnie. Zaczynam od Błękitnego Pudla, aby wziąć tam na wynos coś na rozgrzanie, bo pogoda jest właśnie taka, jak przed sezonem być powinna – zniechęcająca. Pudel – legendarne miejsce na sopockiej mapie – był kiedyś przejściem pomiędzy kamienicami, potem także galerią sztuki i wreszcie kawiarnią, aby dzisiaj karmić, poić i zachwycać klientów mnóstwem zdjęć starego miasta, które aż kuszą, aby pytać, gdzie to, co to, kiedy.
Szukając Sopotu, którego już nie ma, szukam w książkach i ludziach. Znajduję Jerzego Afanasjewa, reżysera, pisarza, poetę, jednego z najmocniej wierzących w magię Sopotu artystów. Człowieka jak z bajki, kolorowego i łykającego tu natchnienie z każdego kąta i promienia słonecznego, a nawet – jak pisał – z nadmorskiej mgły. Okazuje się, że Sopot równie mocno jak Kraków sprzyja poezji, ustawia pod nią kawiarniane stoliki i ściąga ludzi, którzy ze słów robią czary. Miron Białoszewski, Tuwim, Miłosz, Przybyszewski (tak, to też w dużym stopniu ludzie Sopotu!) niech będą tego najlepszym dowodem. Każdy ma tam swoje miejsca.
Znajduję również mistrza komiksu, o którym głośno jest i teraz w mediach, bo Netflix wypuścił właśnie nowy serial animowany na podstawie jego słynnych opowieści z cyklu Kajko i Kokosz. Janusz Christa mieszkał przy ulicy Wybickiego 40. Budował tu kolejkę, żeglował, był nawet ratownikiem na plaży. W przyszłym roku minie 50 lat, jak Kajko i Kokosz narodzili się w „Wieczorze Wybrzeża”, co ich ojcu dało na sopockich ulicach wielką popularność.
Skręcam z Monciaku w Obrońców Westerplatte, obłędnie piękną, willową ulicę, złamaną kładką nad cieszącą oko Skarpą Sopocką. To jest jedna z tych ulic, po których można chodzić w kółko, nigdy się nie nudząc. Mówią tu na nią „ulica artystów”. W willach mieszkało i mieszka wielu pedagogów ASP. Historia i uroda niektórych budynków przyprawiają zarówno o westchnienia, jak i ciarki, bo ludzie odchodzą, ale ich energia w takich miejscach zostaje.
Schodzę w dół, miasto jest w końcu wzburzoną falą od morza. Wszystkie domy z tej strony, z tyłu, mają widok na Bałtyk. Ile jest wart taki widok? Policzmy to na muzy, które wpadają przez takie szeroko otwarte okno. Pewnego takiego wieczoru przy otwartym oknie, z tęsknoty za odchodzącą jesienią, powstała tu jedna z najpiękniejszych piosenek „czasu poza sezonem”. Pierwsza muza wleciała w legendarnym SPATIF-ie. Druga w foyer Teatru Kameralnego, w gdzie stało pianino, na którym kompozytor Zbigniew Korepta zagrał wtedy po raz pierwszy melodię Kasztanów. Korepta był jednym z najlepszych przyjaciół mojego nieżyjącego już dziadka. Nałykałam się sopockiej mgły i głęboko wierzę, że ten mój sopocki spacer to sprawka dziadka.
612 kilometrów od Krakowa i 351 kilometrów od Warszawy leży miasto, które warto odczarować. Przypomnieć sobie Komedę, festiwale jazzowe, filmy, w tym Do widzenia, do jutra. I Agnieszkę Osiecką oczywiście, bez względu na to, czy stać nas jeszcze dzisiaj, aby „tulił nas jak port, jak fort lirycznych band, elegant, birbant, lord, sopocki Hotel Grand”.