Smocze jajo
Fabrykant uśmiechu
Listopad to nie jest przyjazny miesiąc. Ciemno, wilgotno, buro i ponuro. Gdyby to ode mnie zależało, wykreśliłbym ten czas z kalendarza. Ale zgodnie z corocznym protokołem trzeba go będzie zaliczyć i tym razem. Dlatego te pochmurne dni chcę okrasić wspomnieniem o człowieku, który na co dzień zajmował się fabrykowaniem żartu, uśmiechu, dobrego samopoczucia.
Pisarz, poeta, tłumacz, autor tekstów piosenek, bajek dla dorosłych i bajek dla dzieci, satyryk, humorysta. Ludwik Jerzy Kern, zawiadowca rozległego kombinatu twórczego. W którymś z wierszy napisał: „Jeśli jest niebo psie, / skierujcie do niego mnie”. Mówiliśmy, że codzienne pomysły podsuwają mu jego kolejne psy. Były to zawsze bokserki, dziewczynki i chłopczyki, o imionach na „f”: Farsa, Fakir, Fagot…
Humor i satyra Ludwika Jerzego Kerna nie unicestwiały, nie zabijały, autor zawsze był niepoprawnie dobroduszny, przeganiał smutek i przywoływał uśmiech.
Ale najgłośniejszego ze wszystkich swoich merdających ogonem przyjaciół Kern wymyślić sobie musiał sam. To naznaczony także literką „f” Ferdynand, zasłużenie obdarzony jeszcze i przydomkiem Wspaniały. Zdobył światową sławę, przyniósł swojemu panu fortunę. Książeczkę przetłumaczono na kilkadziesiąt języków, weszła do kanonu literatury dziecięcej. Kilkakrotnie wznawiane wydania japońskie zaowocowały taka ilością mocnych na rynku jenów, że autor mógł wybudować sobie wcale niemały domek na krakowskim Salwatorze.
Kombinat twórczy Kerna pracował na najwyższych obrotach. Wychodziły z niego setki, tysiące wierszy lirycznych, rymowanych opowiastek obyczajowych, przeróżnych układanek humorystycznych. Powstawały tomiki przekładów autorów obcych, rodziły się kolekcje pogaduszek z postaciami z rodzimego podwórka, przychodziły na świat słowa piosenek, które śpiewała cała Polska. Ale mnie Ludwik imponował czymś jeszcze. Przez dziesiątki lat był poważaną redaktorską instytucją, twarzą ostatniej strony „Przekroju”, witryny pisma. Tam, w prawym górnym rogu, co tydzień ukazywał się nowy wiersz powiązany zawsze z galopem bieżących dni, pisany językiem, jakim mówiła ulica. Taki wierszowany traktat o zaokiennej codzienności. Ostatnia strona była jego magazynem autorskim umeblowanym jeszcze i przez przeróżne scenki obyczajowe, a także miniatury humorystyczne, satyryczne w rodzaju „Falczaków”, „Wacusiów”, powiedzonek z rubryki „Heca, hecą”. Humor i satyra Kerna nie unicestwiały, nie zabijały, autor zawsze był niepoprawnie dobroduszny, przeganiał smutek, przywoływał uśmiech.
Ostatnią stronę „Przekroju” objął Kern po Jerzym Waldorffie, kiedy ten przeniósł się do Warszawy. Marian Eile zażyczył sobie, aby zaprowadzić w tym właśnie miejscu jakiś nowy porządek, dokonać widocznych zmian, które mogłyby uatrakcyjnić lekturę. I Ludwik podjął prostą, a jednocześnie celną decyzję: postanowił drukować ostatnią stronę w poziomie. W czasach, kiedy pismo przed przystąpieniem do jego lektury trzeba było rozcinać nożem, ta właśnie strona w drodze do domu, już w tramwaju czy autobusie, zaspakajała pierwsze czytelnicze apetyty.
Do redakcji wprowadził Kerna sam K.I. Gałczyński. Panowie poznali się jeszcze w Łodzi, kiedy Kern opublikował w „Szpilkach” wiersz na powitanie przybyłego właśnie po wojennej tułaczce do kraju Konstantego Ildefonsa. A do pamiętnego spotkania doszło na krakowskich Plantach któregoś majowego przedpołudnia 1948 roku. Ludwik przyjechał wtedy do Krakowa z Łodzi jako pracownik Polskiej Agencji Prasowej z poleceniem przygotowania materiału o produkcji nawozów sztucznych. Wychodząc z siedziby krakowskiego oddziału PAP przy ulicy Basztowej spotkał podążającego Plantami mistrza Ildefonsa. Gałczyński, ówczesny „arcyapostoł cywilizacji »Przekroju«”, zmierzał do redakcji przy ulicy Manifestu Lipcowego (dziś Józefa Piłsudskiego). Zabrał ze sobą młodego PAP-owca i przedstawił go Eilemu. Ten bąknął tylko, że godzi się, aby owego młodego człowieka zostawić w redakcji na tydzień, na próbę. I ta próba przeciągnęła się na przeszło pół wieku.
Nie da się uciec od listopada, to smutny miesiąc, namolnie nakłania do wspomnień. Na ostatnim przystanku, na Rakowicach, żegnałem Ludwika Jerzego Kerna słowami jego ulubionego mistrza, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego: „Więc kiedy przyjdzie dzień przeklęty, / że śmierć utopi w czarnym winie / wszystkie muzyczne instrumenty, / kwiaty i wiersze, i brzoskwinie, / to przykro, lecz cóż płacz pomoże, / Obywatelu Redaktorze”.