Smocze jajo
Imperium Lechitów
Za oknem szaroburo i ponuro. Takie czasy – jesień, zima. Najchętniej skreśliłbym te pory roku z kalendarza albo wyjechał do jakiegoś słonecznego i szczęśliwego San Escobaru. Ale na razie z całym tym zalewem ponuractwa zmagam się na sposób domowy.
Sadowię się więc wygodnie w fotelu, wciskam „enter” i buszuję po wszelakich zakamarkach internetu. I nagle – bingo! Rozkoszne olśnienie, skrzydła u ramion, odlot do rajskiej krainy! Po którymś kliknięciu na ekranie otwiera się przede mną świat, w którym właśnie tu, pod naszą szerokością geograficzną, mogę wreszcie pękać z dumy, pychy i radości.
A więc było tak. Dawno, dawno temu królowało na naszych ziemiach wielkie i wszechmocne Imperium Lechitów, które decydowało o losach Europy. Była to największa potęga całego antycznego świata. Lechici walczyli zwycięsko z wojskami Aleksandra Macedońskiego, brawurowo gromili całe zastępy rzymskich legionów. Przewagę nad wszystkim co obce zapewniała im noszona na czole słowiańska opaska, poprawiająca pracę ludzkiego mózgu. No i toczony na wiosnę sok z brzozy, magiczny napój wojów lechickich. Dziś nikt już tego nie wie, ale to my cywilizowaliśmy całą zachodnią Europę. Takie miasta jak Orlean, Metz, czy Brest założyli nasi przodkowie, a ich pierwotne nazwy obrzmiały Orlin, Miecz i Brześć.
Dzięki swoim dzisiejszym żarliwym apostołom Wielka Lechia ma być alternatywą dla tego, co płynie w naszą stronę z Paryża, Londynu, Berlina, Rzymu i Brukseli. Ma ratować naszą słowiańską tożsamość przed wszelakim bezeceństwem.
Imperium Lechitów stało się niewygodnym konkurentem dla całej zachodniej cywilizacji łacińskiej. Zmuszono Mieszka I do przyjęcia chrztu, a przez to zniszczono wszelkie dowody na istnienie Wielkiej Lechii. Z czasem w antylechicki spisek wciągnięci zostali archeologowie i historycy. Za pieniądze wrogich sił fałszują naszą historię i robią wszystko, by prawda o naszej dawnej świetności nie ujrzała światła dziennego.
Ale dzięki swoim dzisiejszym żarliwym apostołom Wielka Lechia jest obecna w internecie (blogi, YouTube, Facebook). Ma być alternatywą dla tego, co płynie w naszą stronę z Paryża, Londynu, Berlina, Rzymu i Brukseli. Ma ratować naszą słowiańską tożsamość przed wszelakim bezeceństwem. Do tego mocarnego świata, którego nie pamiętają już nawet najstarsi górale, wprowadziła mnie wędrówka po internecie. Wędrówka wspomagana przez Artura Wójcika, historyka, autora książki Fantazmat Wielkiej Lechii. Fantazmat to urojenie, wytwór wyobraźni. Za podjęcie tematu kłaniam się autorowi czapką krakowską do ziemi nisko. Ale opisywanych przez niego apostołów dawnej świetności muszę zmartwić. I to zmartwić niewyobrażalnie głęboko.
Bo to my, krakusy, byliśmy zawsze potężniejsi od tego całego Imperium Lechitów. Jak podają poniektórzy badacze, Krak był wikingiem. A to znaczy – ho, ho – że to my panowaliśmy na morzach i oceanach, władaliśmy, czym chcieliśmy, buszowaliśmy po brzegach Afryki, podbijaliśmy Amerykę, Grenlandię i Sycylię. Krak des Chewaliers, czyli twierdza rycerzy, to potężny zamek w Syrii, położony na szczycie 650-metrowego skalnego uskoku. To dawna siedziba joannitów, czyli Szpitalników św. Jana z Jerozolimy, Rodos i Malty. Miejsce o tak wspaniałej legendzie wyrosło z naszego pnia i odwołuje się w swej nazwie do samego Kraka, założyciela naszego miasta. I jeszcze jeden dowód na nasze nieograniczone wpływy i możliwości: Kraken – gigantyczny smok morski, o którym Pliniusz Starszy, historyk rzymski, pisał, że miał blokować Cieśninę Gibraltarską i nieprzepuszczać przepływających tamtędy statków. Ale panował i pewnie panuje nadal na wszystkich morzach i oceanach. I to jego krewniakiem jest nasz smok wawelski. Tacy to my jesteśmy.
A więc nie mam żadnych wątpliwości – byliśmy zawsze wspaniali i o wiele potężniejsi od tego ich Imperium Lechitów, tworu przywoływanego ostatnio przez coraz to liczniejsze zastępy nowych wyznawców.
PS. Ale tak na wszelki wypadek zamiaruję założyć sobie na czoło słowiańską opaskę, a na wiosnę zacznę pijać sok z brzozy.