Alaska w moim sercu

,

Był kiedyś dowcip związany z serialem „Przystanek Alaska”, którego przytaczanie jest dla mnie – człowieka współpracującego niemal ze wszystkimi telewizjami w Polsce – nieco ryzykowne, ale niech tam. Brzmi on: – Dlaczego w serialu „Przystanek Alaska” wszyscy są szczęśliwi?

Bo nie mają telewizji.

Ryzykowny, bo to nawoływanie do wyłączenia telewizji, z której żyję, a i czytelnik sięgający po felieton z cyklu „Życie jest serialem”, z dużym prawdopodobieństwem jest zjadaczem filmów i seriali. Jednak być czasem off-line, odłączyć się od tego, co „tam”, nie ważne czy realnego, czy będącego wytworem fantazji scenarzystów, i zajęcie się wyłącznie tym, co teraz i TU, może być najprawdziwszym odkryciem i wyswobodzeniem. Brzmi banalnie? Ale kto z Was ostatnio naprawdę tego spróbował? Bo wyjechać w Bieszczady można również nie ruszając się z domu.

Polskim odpowiednikiem „Przystanku Alaska” określano serial

„Ranczo”

rozgrywający się w fikcyjnej miejscowości Wilkowyje, gdzieś na Podlasiu. Nie aż tak bardzo jak Cicely z Alaski odciętej od cywilizacji pod względem odległości w kilometrach, jednak w podobny sposób odciętej mentalnie. Różnica jest taka, że w naszych Wilkowyjach nie wszyscy byli tak literalnie szczęśliwi jak ich amerykańscy odpowiednicy. Tu już mamy gierki, podchody, sąsiedzkie waśnie i spory. Jak w „Zemście” Fredry, jak w „Samych swoich”. Bo to już jednak Polska. A „któż umie” jak śpiewał Kazik Staszewski w piosence swego taty „Tak, jak Polak. mówiąc milczeć, milcząc pić? Tak szumieć! Tak o słowo jedno zaraz w mordę bić”. Kłótnie te nie wynikają więc ze świata zewnętrznego, docierającego przez telewizor, a tylko z wrodzonej nam pewno ści, że: – Jak ja nie mam racji, to nikt miał nie będzie!

Jak żyją ci bohaterowie „Rancza” tak żyją, jest jednak ów serial także pochwałą życia poza pędem. Poza szalonym wyścigiem. Wyścigiem, który rozszerzył się obecnie także na licytacje w ilości obejrzanych seriali. Jest to zjawisko coraz powszechniejsze. Ma już swoją nazwę.

FOMO:

Fear Of Missing Out… Lęk przed przegapieniem czegoś, wypadnięciem z obiegu. Do rana oglądasz serial, by móc nazajutrz brylować w pracy. O ile ze zmęczenia tam dotrzesz. W USA jest to już uznane oficjalnie schorzenie. Pracodawca musi uznać L4 od psychologa pod warunkiem, że chory natychmiast podejmie leczenie.

Pochwałą sielskiego życia są też nasze seriale sprzed niemal dekady, których akcja rozgrywa się nad tytułowym Rozlewiskiem. Tutaj jednak świat wpycha się bezpardonowo w życie bohaterów. Wkracza wraz z budową autostrady, co za tym idzie – infrastruktury, a w dalszej kolejności pewnie z chęcią osiedlania się setek, czy może tysięcy „miastowych”. I niestety jest to obrazek tak samo przygnębiający jak i jak najbardziej realny. Zabudowa „dziewiczych” do niedawna terenów naszego kraju postępuje w tempie zastraszającym. Choć nie jest to tylko problem z naszego podwórka. Zatoka Rosas, opisana przez Salvadora Dali jako najurokliwsze miejsce świata, to dziś skupisko betonowych klocków aż po horyzont.

Cywilizacja?

Cywilizacja spod znaku telewizji, streamingów, social mediów i deweloperki wciska się w nasze życie i ukryć się trudno. Czy to w ogóle możliwe? Możliwe. Gdzie? W miasteczku Cicely na Alasce, rok 1991. Czy namawiam do powrotu do tego serialu? Jak kto chce. Powracam za to na pewno do tego, co napisałem na początku: by się tam znaleźć, nie trzeba przenosić się ani w czasie, ani w przestrzeni. Wystarczy wyjąć baterie z pilota, telefonu, laptopa, odłączyć konsolę. I żyć. Tyle i aż tyle. Nie na zawsze może – wpływy z tantiem telewizyjnych stanowią część mojego domowego budżetu, więc… nie róbcie mi tego. Jednak im częściej się uda, tym lepiej. I może zamiana tekstu „W moim sercu Paryż, Nowy Jork” na „Alaska w moim sercu” pozwoli oczyścić głowę, wziąć głęboki oddech i – w sensie ścisłym (że zacytuję klasyka) – odzyskać zdrowie.

Czego Wam, drodzy czytelnicy, najserdeczniej życzę w 2025 roku!

Andrzej Duda