Cały świat, czyli krakowski Rynek
Andrzej Mleczko: Czy zdobyłbym sławę, gdybym nie rysował w warszawskich pismach? Pewnie nie, chociaż w latach 70. minionego wieku dystans między Krakowem a Warszawą nie był tak wielki jak dziś.
Witold Bereś i Krzysztof Burnetko: Rozmawiamy z – nie bójmy się tego słowa – najwybitniejszym i sławnym w całej Polsce rysownikiem Andrzejem Mleczką, który obchodzi jubileusz połowy wieku pracy twórczej i odebrał właśnie tytuł honorowego obywatela Krakowa.
Andrzej Mleczko: Choć urodził się w Tarnobrzegu, a liceum skończył w Kolbuszowej.
Wiadomo też, że słynny Andrzej Mleczko nie lubi udzielać wywiadów. Ale może po znajomości z miesięcznikiem „Kraków i Świat” powie chociaż, kiedy pierwszy raz znalazł się w tym mieście? Jaki jest pierwszy obrazek, z którym Kraków się Andrzejowi Mleczce kojarzy?
Zacznijmy od tego, że od dziecka bez przerwy rysowałem. Gdy skończyłem liceum, rodzice – inteligenci z małego miasteczka – zawieźli moje prace do Krakowa, aby je pokazać znajomemu profesorowi z Akademii Sztuk Pięknych.
Ten stwierdził, że rysunki są zbyt zmanierowane. Czyli, jak sądzę, w sposób kulturalny dał do zrozumienia, że Akademię Sztuk Pięknych powinienem sobie darować. Drugą uczelnią, gdzie o przyjęciu decydował rysunek, była Politechnika, Wydział Architektury. Rodzice znowu skontaktowali się z jakimś znajomym znajomego, który zasugerował, aby moje dokonania obejrzał prof. Gruszczyński, wspaniały architekt, wielki oryginał i genialny wizjoner. Przyjął mnie w swoim mieszkaniu, pochwalił rysunki i zasugerował tylko kilka lekcji u prof. Chrzanowskiego, architekta i konserwatora zabytków. Zdałem za pierwszym razem. No i się zaczęło.
Ale Politechnika wymaga znajomości przedmiotów ścisłych – matematyki choćby.
Z tym nigdy nie miałem problemów. Przez kilka semestrów matematyki wyższej u prof. Frydrycha zawsze miałem piątkę. W tej chwili nie mam pojęcia, co to całki i cosinusy, ale wtedy nieźle dawałem radę. Ciekawe, że Architektura to jedyny kierunek studiów, gdzie równocześnie mamy do czynienia z przedmiotami humanistycznymi i ścisłymi. Z jednej strony matematyka i konstrukcje budowlane, z drugiej rysunek, rzeźba i historia sztuki.
Kraków więc dla mnie pojawił się dopiero na studiach. Zresztą Architektura tamtych lat to był wyjątkowy wydział, wyjątkowi profesorowie i wyjątkowi studenci. Moimi kolegami byli Marek Grechuta, Jan Pawluśkiewicz, Andrzej Bachleda, a wcześniej studiowali tam Ewa Demarczyk, Sławomir Mrożek oraz wielu później znanych artystów.
A pierwsze wrażenie, kiedy zamieszkałeś w naszym mieście?
Nie ukrywam, że od razu mnie zauroczyło. Chodziłem po uliczkach starego miasta i do dzisiaj pamiętam dreszcz emocji, kiedy wszedłem do kościoła Franciszkanów i zobaczyłem światło przebijające przez witraż Bóg Ojciec autorstwa Stanisława Wyspiańskiego. Jeszcze nie wiedziałem, że kiedyś będę mieszkał tuż obok, na ulicy Grodzkiej. Mogę teraz podziwiać nie tylko witraż, ale także jeden z najlepszych pomników autorstwa Ksawerego Dunikowskiego – statuę prezydenta Józefa Dietla – obok, na placu Wszystkich Świętych. Tak mi się to wszystko spodobało, że siedzę tu już – dziękować Bogu – pięćdziesiąt lat.
I nic Cię przez ten czas w Krakowie nie irytowało?
Zawsze trochę przeszkadzało mi, że Kraków nie jest miastem przesadnie otwartym. Nawet na studiach przyjezdni trzymali się osobno. Kiedyś usłyszałem nawet, że prawdziwym krakusem jest tylko ten, którego dziadek miał kamienicę w Rynku. Reszta to element napływowy.
Co było punktem zwrotnym, kiedy to wypłynąłeś z Krakowa na szerokie, ogólnopolskie wody?
Tych „kamieni milowych” było kilka. Zacznę od sytuacji, która zdarzyła się, nim jeszcze się pojawiłem w Krakowie. Miałem lat osiem, może dziewięć. W drugim albo pierwszym programie Polskiego Radia raz na tydzień audycję miał Marian Walentynowicz. Oglądaliście kiedykolwiek Koziołka Matołka?
Oglądaliśmy, a nawet czytaliśmy.
No właśnie! Walentynowicz ilustrował wszystkie książki poświęcone temu słynnemu mieszkańcowi Pacanowa. Ale wtedy prowadził audycję Obrazki ze świata, w której opowiadał o swoich przygodach i podróżach. Na koniec zapraszał dzieci, aby przysyłały mu swoje rysunki, które potem komentował. Przypominam, że nie było wtedy jeszcze telewizji, a tylko radio z żarzącymi się lampami i z zielonym, mrugającym „okiem”. Moja mama, która widziała, że bez przerwy rysuję, powiedziała: – Może wyślij rysunki do pana redaktora Walentynowicza?
Długo się opierałem, ale w końcu się zgodziłem. Do dziś pamiętam, jak stała nade mną i dyktowała: „Szanowny Panie Redaktorze, nazywam się Andrzejek Mleczko, mieszkam w Kolbuszowej, mam osiem lat, lubię rysować…”. I tak dalej.
Czekałem w napięciu chyba dwa tygodnie, włączyłem radio już godzinę wcześniej, żeby nie uronić ani słowa. Powie o mnie czy nie powie? Walentynowicz najpierw opowiadał o swoich przygodach, a potem przeszedł do omawiania rysunków. Opisywał obrazki jakiejś Kasi z Kielc, Marysi z Gdyni, Józia skądś tam… Jeszcze minuta i audycja się skończy… Jeszcze pół minuty…
I nagle pierwszy raz słyszę swoje nazwisko w mediach. Pamiętam każde słowo: „Przysłał nam również swoje rysunki Andrzejek Mleczko. Ładnie rysujesz Andrzejku, ale dlaczego twoje rysunki są takie smutne?”. Myślę, że to oryginalna recenzja twórczości kogoś, kto potem przez 50 lat starał się robić zabawne rysunki. Do dzisiaj z pietyzmem przechowuję książkę o zwierzętach z pieczątką Polskiego Radia i z wklejonym paskiem napisanym na maszynie: „Nagroda za przesłane rysunki do audycji »Obrazki ze świata«”.
A kolejny kamień milowy?
To już w Krakowie i to bez wątpienia redakcja tygodnika „Student”.
Poszedłeś tam osobiście?
Nie miałem śmiałości. Rysunki wysłałem pocztą. Pamiętam, że redaktor naczelny był mocno partyjny, ale zawsze w takich pismach-wentylach na górze był ktoś, kto pilnował, żeby nie przegiąć pałki. Ku mojemu zaskoczeniu dostałem list, że proponują stałą współpracę. Było tam wspaniałe towarzystwo, Adam Zagajewski, Julian Kornhauser, Ryszard Krynicki, Stanisław Barańczak, Leszek Moczulski. Śmietanka towarzyska nie tylko Krakowa, ale Polski. Książka Adama i Juliana Świat nieprzedstawiony była słynna na cały myślący kraj. Oprócz nich Tadzio Nyczek, Staszek Stabro, Janek Pieszczachowicz, Witek Jaworski, Adam Komorowski, Janek Poprawa… Daj boże każdemu takie towarzystwo.
Wreszcie „Polityka”?
Nie tak szybko! Wcześniej po drodze zdarzyły się nawet dwa „kamienie milowe” – Adam Kreczmar i Janusz Kofta. To były wczesne lata 70. minionego wieku. Dostałem list na adres akademika na ul. Bydgoskiej. Otwieram, w środku kilka zdań napisanych na maszynie: „Prowadzę ostatnią stronę w tygodniku »ITD«. Widziałem Pana rysunki, proszę o spotkanie. I podpis „Adam Kreczmar”. Przypomnijmy młodszym, że w tym czasie kultową audycją w radiu – konkretnie w „Trójce”, a młodzież słuchała właściwie tylko „Trójki” – był Ilustrowany Tygodnik Rozrywkowy, czyli ITR. Prowadzili go właśnie Kreczmar i Kofta, a występowali Stefan Friedman, Krzysztof Kowalewski, Jacek Janczarski, Marysia Czubaszek, Maciej Zębaty i inni. Kupuję więc bilet do Warszawy Głównej, bo Centralnej jeszcze nie ma. Pociąg jedzie cztery i pół godziny, zatrzymuje się w Skarżysku-Kamiennej i Kielcach… Tak się wtedy jechało! Spotykam się z Kreczmarem i od razu wiem, że zaiskrzyło. Mieszkał w alei Róż w ogromnym mieszkaniu – dla mnie szok, bo sam nocowałem w akademiku w pokoju 3 na 4 metry. W porywach w takim pokoju, oficjalnie i na waleta, przemieszkiwało osiem osób. No i zaczyna się współpraca z „ITD”, coraz częściej baluję w Warszawie, głównie z Jonaszem. Kiedy przyjeżdżam do stolicy, mieszkam najczęściej u Adama, bo nie stać mnie na hotel. Kofta bez przerwy namawia, żebym rzucił architekturę, i że rysowanie jest moim powołaniem. W końcu mnie przekonał. Ubłagałem mamę, żeby wyciągnęła zaskórniaki i spłaciła moje stypendium fundowane, które pobierałem z Hydrobudowy w Tarnobrzegu. Stałem się wolnym człowiekiem i zdecydowałem, że zostanę znanym rysownikiem.
Nie pamiętam, czy Jonasz czy Adam zaniósł moje rysunki do Krzysztofa Teodora Toeplitza, który został niedawno redaktorem naczelnym tygodnika „Szpilki”. Formalnie było to pismo satyryczne, ale dzięki Toeplitzowi stało się tytułem ważnym i opiniotwórczym. Najpierw zaczęły się tam pojawiać moje pojedyncze rysunki, a po kilku miesiącach zaproponowano mi całą ostatnią stronę. Przez kilka lat pojawiały się tam moje krótkie komiksy, wśród nich cyklicznie Zenek – wesoły sanitariusz.
Czyli jestem w „Studencie”, „ITD” i „Szpilkach”. Jest rok 1976 i nagle przychodzi polecenie, usuwają Toeplitza za nadmierny liberalizm, a przy okazji mnie, sam nie wiem za co. Następcą Toeplitza zostaje mocno partyjny Witold Filler. Zaprosił mnie na drinka i mówi: „Panie Andrzeju, ja nic do Pana nie mam…”. Jak to było w Ojcu chrzestnym?
„To nic osobistego”
Tak. „To nic osobistego – ale muszę pana wywalić”. Do dziś pamiętam, że użył określenia: „Koledzy z KC mi kazali”. No trudno – powiedziałem, a on dodał: „Minie dwa lata i być może Pan wróci”. Pożegnaliśmy się, a ja zacząłem się zastanawiać, co robić dalej… Jakie jest najlepsze pismo w Polsce w 1976 roku? „Polityka”! Tam mają w prawdzie Szymona Kobylińskiego, ale może jednak znajdzie się dla mnie miejsce. Jadę do Warszawy, na ulicę Dubois, gdzie była redakcja. Wysiadam z windy i stukam do pierwszych drzwi z brzegu. Wchodzę, duży pokój, przy biurku siedzi jakiś facet. Mówię: „Jestem rysownikiem, przyniosłem rysunki, gdybyście Państwo byli zainteresowani, to może zostawię?”. Facet nie podnosi głowy, coś pisze i rzuca: „Niech Pan położy tam w kącie”. Patrzę, a tam leży stos rękopisów, teczek i papierów… Już wiem, że nic z tego nie będzie, ale kładę i mówię grzecznie: „Do widzenia”. Po tygodniu dzwonią, że będą mnie drukować co tydzień na ostatniej stronie.
A ten facet to był…?
Daniel Passent. Zabawne, że kiedy zaprzyjaźniliśmy się po latach, on kompletnie nie pamiętał tej sytuacji, która dla mnie do dzisiaj jest tak ważna. Ważna choćby dlatego, że z przerwą na stan wojenny z „Polityką” współpracuję do dziś.
Z perspektywy czasu widzę, że miałem wyjątkowe szczęście do ludzi, których spotykałem na mojej drodze.
Mogłeś się utrzymać z rysowania?
Nie było łatwo, ale z tym łączy się kolejny „kamień milowy”. Był rok 1975 lub 1976. Jak wiecie, Andrzej Wajda zawsze miał talent do znajdowania tak zwanych nowych ludzi. Właśnie reżyserował w Teatrze Kameralnym Emigrantów Mrożka. I zechciał, żebym z Krystyną Zachwatowicz zrobił scenografię do tego przedstawienia, konkretnie takie panneau dekoracyjne, które ciągnęło się przez całe foyer i było swoistą alegorią emigracji. Byłem zachwycony, że mogę współpracować z Wajdą i nawet nie pomyślałem o honorarium. Jednak już po premierze mówię: „Panie Andrzeju, czy jest taka szansa, żebym ja w ogóle jakieś pieniądze dostał… (Teraz bym palcem nie ruszył bez podpisania umowy!). Wie pan, jestem studentem i każdy grosz się liczy…”. On zaskoczony, że w ogóle można mówić o takich drobiazgach, odpowiada: „Ja się takimi sprawami nie zajmuję, może by pan do księgowości poszedł”. Idę więc nieśmiało do księgowego teatru i przedstawiam problem. Księgowy patrzy na mnie z niechęcią i rzuca: „Proszę mi podać numer legitymacji Związku Plastyków”. A ja mu, że nie należę, na to on: „W takim razie jest pan dla mnie człowiekiem z ulicy”. Wyszedłem trzaskając drzwiami i dotarło do mnie, w jakim kraju żyję, że…
… nie jesteś artystą, jeśli nie masz dokumentów, które to potwierdzają.
Wtedy były nawet cenniki: jeśli ktoś był w Związku Plastyków i zrobił plakat, to dostawał od – załóżmy – 600 do 800 zł. Niezależnie, czy nazywał się Starowieyski czy był nieznanym studentem po ASP – byleby należał. Honorarium musiało być w tych granicach. Wiedziałem jednak, jak trudno dostać się do Związku Plastyków i wiedziałem, że jeżeli raz mnie odrzucą, to o przyjęcie już nigdy więcej nie poproszę. Podzieliłem się moim kłopotem z Koftą. Jonasz powiedział: „Załatwię ci takich wprowadzających do Związku, że nikt nie śmie zaprotestować”. Okazało się, że jeden z nich to był Waldemar Świerzy, a drugi –
Henryk Tomaszewski, ówczesne gwiazdy sztuk plastycznych. Nie znałem osobiście ani jednego, ani drugiego, ale na prośbę Kofty napisali, co trzeba i zostałem licencjonowanym artystą. Od tego czasu mogłem brać za plakat od 600 do 800 zł.
A pracowałeś kiedyś – jak Bóg przykazał – na etacie?
Był koniec lat 70. tamtego stulecia albo już stan wojenny. Powiedziałem Tadkowi Nyczkowi, wybitnemu krytykowi sztuki, że – tak jak z tą legitymacją związku – z jakiegoś powodu przydałby mi się etat. Coś to dawało, nie pamiętam już co. Nyczek zapytał, czy chcę być konsultantem do spraw plastycznych w teatrze w Opolu? Zdziwiłem się, ale dlaczego konsultantem i dlaczego w Opolu? Odpowiedział: „Bo jestem tam kierownikiem literackim, a mój przyjaciel Boguś Hussakowski jest tam dyrektorem”. W Opolu powstał wtedy wielki teatr, wybudowany w ramach gierkowskiego szaleństwa. Raz na dwa miesiące dojeżdżałem do mojego miejsca pracy, a moim jedynym zajęciem było rysowanie programów do kolejnych premier. I za to brałem niewielką pensję. A przy okazji zrobiłem dla tego teatru kilka scenografii.
Byłeś niczym Polscy piłkarze w tamtych czasach, którzy grali w piłkę, ale pro forma byli zatrudnieni w kopalni.
Nie do końca, bo ja jednak w tym teatrze coś robiłem. Hussakowski po dwóch latach przeniósł się do Teatru im. Jaracza w Łodzi i zabrał mnie z sobą. Minęły kolejne dwa lata i znowu wylądowaliśmy obaj, tym razem w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Akurat było chyba stulecie tej sceny i Boguś zaproponował mi, żebym zrobił z tej okazji dla Słowackiego swoją kurtynę.
Byłbyś Siemiradzkim!
Gdybym miał więcej odwagi. Nie zgodziłem się, ciężar gatunkowy propozycji trochę mnie przytłoczył. Jeszcze rok byłem na etacie. Hussakowski już nie żyje, wspominam go z wielkim sentymentem, był typowym krakowskim inteligentem i erudytą. Jego rodzice prowadzili znaną kawiarnię Fafik.
A czy jako „kamień milowy” traktujesz słynną na cały kraj galerię przy ulicy św. Jana 14?
Oczywiście! Pomysł pojawił się w stanie wojennym, kiedy w dobrym tonie było bojkotowanie mediów, a ja musiałem z czegoś żyć.
To w tym roku jest 40. rocznica jej otwarcia?
Nie chwaląc się byłem pierwszym, który wpadł na koncept założenia galerii autorskiej wyłącznie ze swoimi pracami. Kiedy szedłem ją otworzyć, miałem ogromną tremę. Podchodzę, patrzę, a tu stoi już przed drzwiami kolejka, ze 20 osób. Odetchnąłem z ulgą. W 2002 roku otworzyłem filię galerii przy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie.
Otwarcie było huczne, Zbyszek Wodecki grał na trąbce hejnał mariacki, był cały warszawski high life, masa artystów i polityków. W czasie pandemii zdecydowałem się ją zamknąć, tym bardziej że założyłem sklep internetowy.
Bywasz wciąż – jak to miałeś w zwyczaju przed laty – w galerii, by spotykać się ludźmi?
Codziennie. Zapraszam wszystkich przeważnie między godziną 11 a 14 i z przyjemnością wpisuję dedykację na moich plakatach czy albumach, jeśli ktoś ma na to ochotę. Chyba jestem jednym z niewielu artystów, którzy mają non stop kontakt ze swoimi odbiorcami. Nie ukrywam, jest to zawsze miły kontakt.
Jerzy Pilch z właściwą sobie trafnością napisał kiedyś, że rysunki Mleczki są śmieszne, ale nie są wesołe.
A znał je dobrze, bo pracował u mnie w galerii prawie dwa lata.
Jako subiekt. Ale poznaliście się jeszcze w „Studencie”?
Tak, ale wtedy nie byłem jego szefem. Ustaliliśmy po latach, że dla mnie i dla niego ten czas to był koszmar. Ale zostaliśmy w przyjaźni.
Stoisz jedną nogą w Krakowie, a drugą w Warszawie, gdzie spędzasz weekendy. Czy Kraków i Warszawa rzeczywiście tak się różnią? Czy kiedy się wysiada z pociągu, od razu czuje się inny klimat?
Moja żona mieszka w Warszawie i twierdzi – mimo że jest krakowianką! – że w Krakowie jest nudno i nic się tu nie dzieje. Ja z kolei uwielbiam ten krakowski spokój. Często mam wrażenie, że kiedy co tydzień wracam z Warszawy i wysiadam na dworcu, czas nagle zwalnia. A w moim wieku lepiej, żeby nie płynął za szybko. Poza tym tutaj najlepiej mi się rysuje, a to jest najważniejsze.