Dakar to życie w pigułce
Rafał Sonik: Takich rajdów terenowych jak Dakar nie wygrywa się tylko entuzjazmem, energią i przygotowaniem fizycznym. Trzeba mieć jeszcze pomysł i plan. Tak jak w biznesie.
Majka Lisińska-Kozioł: W tym roku o miesiąc później niż zwykle otwarto listę zgłoszeń do rajdu Dakar 2021. Odpowiedział Pan natychmiast. Pandemia nie osłabiła zapału do ryzyka i walki o zwycięstwo na swoim quadzie?
Rafał Sonik: Wirus to duże utrudnienie, ale o tym, czy projekty są realizowane, decyduje człowiek – jego wytrwałość oraz staranność. A gdy trzeba, to i odwaga w podejmowaniu ryzyka. Tak działam podczas rajdu Dakar, który jest życiem w pigułce, skróconym do dwóch intensywnych tygodni. Każdy, kto chce uprawiać ten sport, powinien być gotowy na niekomfortowe, trudne sytuacje i umieć ocenić, z czym można walczyć, a co trzeba zaakceptować. Podobnie jest w działalności, jaką prowadzę jako przedsiębiorca. Teraźniejszość jest trudna, ale nie pierwszy raz mierzymy się z kryzysem. Dziś podstawą jest dla mnie zachowanie stanu zatrudnienia oraz utrzymanie firmy na powierzchni. Procentuje staranna rekrutacja. Tworzymy zespół, który ma wspólny cel i jest zdolny do poświęceń potrzebnych, by go osiągnąć. W naszej branży zaciskanie pasa będzie nieuniknione, ale wierzymy, że odpowiednio reagując na zmieniającą się rzeczywistość, wyjdziemy na prostą. Co ważne – w niezmienionym „sQuadzie”.
Piękno rajdów to czas, przestrzeń i wewnętrzna siła zawodnika – trzy elementy, które każdego nas pchają ku mecie odcinka. Taki sportowy absolut.
No to spójrzmy na pańskie wyzwania, sukcesy i porażki. W 2018 roku na wydmach Peru zmiażdżył Pan głowę kości piszczelowej. Lekarze wątpili w Pana powrót do sportu. A Pan wygrał Puchar Świata i w Dakar 2020 stanął na podium.
Mówili, że jeśli wsiądę jeszcze na quada, to będzie cud. Chciałem tego cudu, więc poddałem się żmudnej rehabilitacji i trenowałem. Niemniej dolina, w której psychicznie i kondycyjnie się wtedy znalazłem, była bardzo głęboka. Tymczasem Dakar to przecież Himalaje rajdów. A na najwyższe szczyty nie wchodzi się wprost z doliny. Żeby móc mierzyć się z wierzchołkiem zakłada się bazę, a potem obozy.
Gdzie Pan zakładał swoją bazę i obozy?
Startowałem, gdzie się dało. Testowałem możliwości pogruchotanej nogi. W 2019 roku sięgnąłem po dziewiąty Puchar Świata, ale przede mną był Dakar. Wiedziałem, że od pięciu najszybciej jadących zawodników z pierwszej dziesiątki tej imprezy jestem o 10–11 procent cięższy, 20 lat starszy, a przez kontuzję odstaję kondycyjne. Wiedziałem też jednak, że piękno tego sportu to czas, przestrzeń i wewnętrzna siła zawodnika – trzy elementy, które każdego nas pchają ku mecie odcinka. Taki sportowy absolut. To, że finalnie stanąłem tam na podium, było dla mnie powodem do ogromnej radości i satysfakcji. W dodatku wygrałem jedenasty etap (w Dakarze 2020 było ich 12 plus jeden nieliczony do klasyfikacji generalnej), czyli 379-kilometrowy odcinek specjalny na otwartej pustyni. Wystartowałem jako trzeci. Na 20 kilometrze wyprzedziłem drugiego, 10 kilometrów dalej prowadzącego i zakładałem pierwszy ślad quada przez kolejne 350 kilometrów. Mimo że lepiej jedzie się z tyłu…
Dlaczego?
Bo, na przykład, łatwiej czytać załamania wydm. Jeśli kolega jadący przede mną szybko znika mi z oczu, to wiem, że wydma jest załamana, a gdy znika powoli – że jest obła. Ta wiedza pozwala lepiej układać ciało w czasie jazdy i oszczędzać energię.
Ostatni, trzynasty, odcinek nie był wliczany do wyniku. Wystarczyło go przejechać i zameldować się na mecie, żeby mieć zaliczony cały rajd.
Tylko że w Dakarze liczą się wyłącznie zwycięzcy. Kto nie wygrał w swojej kategorii, miał okazję się pokazać. Zawodnicy nie znali trasy, do przejechania było 13 kilometrów po zerodowanym terenie, między spadającymi głazami, po piargach. To był sprint, a w sprincie liczy się każde dotknięcie sprzęgła, hamulca czy gazu. Wygrałem ten etap. O sekundę.
W Pana rajdowym życiu zdarzały się też dramatyczne momenty.
Niedawno ktoś mnie zapytał, czy byłem świadkiem czyjejś śmierci na rajdzie. Intuicyjnie odpowiedziałem, że kilku. Ale gdy zacząłem opowiadać o tragicznych zdarzeniach, które działy się na moich oczach, wspomnieniom nie było końca.
To, co dobrego nam się w życiu przydarzyło, jest fundamentem. Natomiast to, co złe, jest jedynie lekcją.
Pamiętając tamte wydarzenia, własne doświadczenia i myśląc o swoim kilkuletnim synku, który czeka w domu, stał się Pan ostrożniejszy?
Proszę spojrzeć: to moje puchary, medale, dyplomy. Moje wygrane, moje drugie, ale też ósme miejsca. Historia mojego sportowego życia. Mam powody do dumy. Ale wraz z upływem lat wydłuża się perspektywa, z której patrzę na te dokonania. Doświadczenia zmieniają samoocenę i ocenę świata wokół. Poza debiutem, wyruszając na każdy kolejny Dakar, wiedziałem, że jadę walczyć o zwycięstwo, że będę się starał utrzymywać w czołówce i jeśli okoliczności pozwolą, będę atakował każde wyższe miejsce. Odpowiedź na pani pytanie tkwi w słowie „okoliczności”. Otóż bywa, że aby osiągnąć dobry wynik, trzeba zaryzykować. Czasami się to opłaca. Tylko że ja już nie ryzykuję zbyt dużo.
Czyli?
Nie dodaję gazu, zanim nie wjadę na górę i nie sprawdzę, co za nią jest. Bo wiem, że może tam być choćby głazowisko, na którym się połamię albo w którym utknę. W kategoriach menedżerskich można powiedzieć, że jadąc w rajdzie, zarządzam ryzykiem. Gdy się ma rodzinę, podejmując decyzje, przyjmuje się wariant najbezpieczniejszy, choć przecież i tak ryzykowny.
Czy po skomplikowanym złamaniu poradził sobie Pan z psychiką?
Nie wystarczyłbym sobie sam. Potrzebowałem pomocy, żeby poskładać się od nowa. Od dwóch lat, zacząłem niedługo po wypadku, pracuję regularnie z psychologiem sportu. Wcześniej uważałem, że tak doświadczonemu zawodnikowi jak ja taka współpraca nie jest potrzebna. Myliłem się.
Jest pan sportowcem, biznesmenem i przedsiębiorcą.
Sportowcem i przedsiębiorcą. Nie kupuję, by sprzedać z zyskiem jak biznesmen. Tworzę coś lepszego z czegoś gorszego albo wymyślam coś innowacyjnego. Restrukturyzuję. Zmiana zastanej rzeczywistości to dla mnie największa przyjemność.
Prywatnie stać Pana na dużo.
Owszem, ale radość i satysfakcję czerpię nie z tego, że mógłbym jeździć najnowszym modelem bmw. Dwuletni samochód tej marki jest tak samo dobry jak nowy. I dlatego od wielu lat kupuję używane auta, które są tańsze niż nowe, a różnicę w cenie przeznaczam na cele społeczne. Po to, żeby żyć szczęśliwie, nie jest mi potrzebny jacht, prywatny odrzutowiec czy wyspa. Raczej to, że zmieniam na lepsze czyjeś życie – i nie chodzi tu tylko o pieniądze, częściej o to, że daję nadzieję, motywację, że dzięki mnie ktoś łapie wiatr w żagiel.
Dlatego pomaga Pan Stowarzyszeniu „Siemacha”.
Dzieci z „Siemachy” często nie mają rodziców lub z innego powodu są zaniedbane. Na dodatek przez to, jak ułożyło się ich życie, zwykle uważane są za ludzi drugiej kategorii. „Siemacha” daje im szansę na spełnianie marzeń. Z radością w tym uczestniczę.
Po co Panu taka aktywność?
Bo miał rację Jan Paweł II, mówiąc, że człowiek jest wart tyle, ile daje innym. Moja osobista filozofia jest bardzo prosta: to, że mam się czym podzielić w małym stopniu jest moją zasługą. Reszta to splot wielu okoliczności.
Jakich?
Na przykład tego, że w 1989 roku odzyskaliśmy wolność. I że moi rodzice okazali się przedsiębiorczymi ludźmi. Pamiętam pierwsze porządne narty, które jako trzynastolatek od nich dostałem – atomiki, biało-zielono-szare. W połowie zimy ukradziono mi je spod baru na Gubałówce. Wracałem do Krakowa jak zbity pies. Powiedziałem rodzicom, jak straciłem narty i poprosiłem o nowe. Obiecałem, że następne sfinansuję sobie sam. Uwierzyli we mnie i kupili mi drugie narty, choć był to dla nich spory wysiłek finansowy. Jakiś czas później na Kasprowym Wierchu spotkałem członków kadry alpejskiej, dużo starszych zresztą ode mnie. Chwalili się, że właśnie dostali z Polskiego Związku Narciarskiego nowe deski, więc stare wstawią do składziku. Zebrałem się na odwagę i zapytałem, czy mógłbym te stare narty odkupić, a oni się zgodzili. Odnowiłem je i sprzedałem komuś innemu. Zacząłem zarabiać. Dziś też prowadzę różne interesy i zarabiam. Nigdy jednak nie zadaję sobie pytania „dać czy nie?”, ale „ile mogę dać?”. Gdy ktoś mi dziękuje, odpowiadam: „cieszę się, że mogłem”.
Czyli nie jest pan krakowskim centusiem.
Lubię się dzielić. Zamiast lecieć klasą biznesową na Sardynię czy gdzie indziej, kupuję za te pieniądze dwadzieścia biletów turystycznych i zabieram znajomych. Dla mnie radość życia, to nie jest wygoda w hotelu, ale uśmiechy ludzi wokoło. Oni są zadowoleni, że mogą zrobić coś, na co by sobie nie mogli pozwolić, a ja – że robimy to razem. Pieniądze są takim samym skarbem jak wiedza, konkretne umiejętności, dowcip. I my się dzielimy między sobą tym, co każdy z nas ma. Wspólnie z tego korzystamy. W społeczeństwie rynkowym, dbającym o indywidualne kariery, raczej nie ma już takich relacji, a tu u nas, w Krakowie – owszem.
Czym dla Pana jest porażka?
Nie jest tragedią, ale zdarzeniem w życiu. Ważne, by wyciągać z niej wnioski. Tak jest też podczas Dakaru. Jest sto tysięcy powodów, które mogą nas z tego rajdu wykluczyć. Ale nie można go wygrać przez przypadek. Trzeba ustalić taktykę i ją zastosować. Pierwszy raz na Dakar pojechałem w 2009 roku. Nie wiedziałem, co tak naprawdę mnie tam czeka, nie umiałem nawigować, nigdy nie przejechałem więcej niż 300 kilometrów na raz, a tam codziennie było do pokonania 500–800. Dojechałem do mety trzeci, więc następny rajd planowałem wygrać. Byłem młody, chciałem udowodnić, ile jestem wart. Pierwszy etap był mój, a następnego dnia wypadłem z drogi. Zostało jeszcze dwanaście dni jazdy, a ja nie miałem już szans na wygraną. Mogłem za to poznawać swój charakter. W kolejnych latach też byłem wystawiany na próbę. W 2011 miałem wypadek, w 2012 byłem czwarty, ale zakwestionowano moje miejsce na mecie. Wytoczyłem organizatorom proces; wygrałem go, ale dopiero w ostatniej, siódmej instancji – przed Trybunałem Arbitrażowym w Lozannie.
Dlaczego Pan nie odpuścił?
Bo podważono moją uczciwość jako sportowca. Mówiono, że przedstawiłem nieregulaminowy sprzęt, a to była nieprawda. Werdykt trybunału był merytoryczny i miażdżący. To ja miałem rację.
Po to, żeby żyć szczęśliwie, nie jest mi potrzebny jacht, prywatny odrzutowiec czy wyspa. Raczej to, że zmieniam na lepsze czyjeś życie – i nie chodzi tylko o pieniądze, częściej o to, że daję nadzieję, motywację, że dzięki mnie ktoś łapie wiatr w żagiel.
Jakie cechy trzeba posiadać, żeby osiągnąć sukces w sporcie i jednocześnie w biznesie?
Najważniejsza jest chyba umiejętność trzymania siebie w ryzach. Dakar to długi rajd, w którym każdy zawodnik ma chwile słabości, euforii, przerażenia, stresu czy rezygnacji. Ale są też chwile niezwykłego szczęścia. Jak w życiu. Od pierwszego startu chciałem Dakar wygrać, a udało się dopiero za siódmym razem. Wcześniej były rozczarowania. Ale walczyłem. Tego nauczył mnie tata. Mówił, że trzeba cierpliwie dążyć do celu, a prędzej czy później się go osiągnie. I że każda kolejna porażka musi skłaniać do jeszcze wnikliwszej analizy, by znaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego się nie udało? Po zajęciu drugiego miejsca w Dakarze w 2014 roku, przeanalizowałem przygotowania i przejechane odcinki. Okazało się, że jeżeli śpię mniej niż 6 godzin, mylę się znacznie częściej, niż gdy jestem wypoczęty. Z moich wyliczeń wynikało, że nie przegrywam z przeciwnikami, tylko z własną niedoskonałością. Kiedy prześledziłem wszystkie moje wcześniejsze sześć Dakarów, uświadomiłem sobie, że w 2014 roku wprawdzie przegrałem o półtorej godziny, ale popełniłem błędów na prawie trzy i pół. To wtedy jako pierwszy w historii Rajdu Dakar powierzyłem przygotowanie roadbooka doświadczonemu motocykliście, przyjacielowi, Hiszpanowi Julianowi Villarubia. Ten manewr się sprawdził, Julian zrobił swoje, ja spałem dłużej, popełniłem mniej błędów i w 2015 wygrałem rajd. Zrozumiałem, że aby przeskoczyć samego siebie, trzeba dojść do takiego poziomu analizy, do którego mało komu chce się dochodzić.
Doświadczenie pokazuje, że im trudniejszy, dłuższy, bardziej wymagający etap w rajdzie, tym szanse na wygraną są większe. Bo w tym rajdzie nie chodzi o prędkość, ani nawet o umiejętności techniczne. Chodzi o wytrzymałość psychiczną i fizyczną.
A gdzie są jej granice?
Wybierając się na Dakar, wszyscy mówimy: „Jadę poznać granice swoich możliwości”. Ale nikt z nas nie wie, gdzie one są. Często wydaje mi się, że są już, tu i teraz, a okazuje, że nie, że mogę jeszcze więcej.
Czas Dakaru to przede wszystkim…
… samotność. Dla mnie cudowna. To sto godzin jazdy i czas na przemyślenia. Takiego bycia sam na sam ze sobą brakuje mi na co dzień. Dzięki samotności i czasowi, który był mi tam dany, oglądałem świat od mało znanej strony, bo regułą na Dakarze jest brak cywilizacji, a wyjątkiem jej obecność. Na co dzień żyjemy przecież wśród tłumu, samochodowych korków, kolejek na lotniskach. Podczas rajdu odkrywamy miejsca dziewicze. Nawet korytarzy powietrznych, którymi latają samoloty, nie ma nad naszymi głowami, więc niebo jest pozbawione smug kondensacyjnych. Na trasie mam tylko siebie. Gdy trzeba coś naprawić – muszę to zrobić sam. Red buton, czyli przycisk alarmowy, to ostateczność. Pamiętam, że z miejsca na pustyni, gdzie złamałem nogę, miałem do mety 480 kilometrów. Mogłem przerwać rajd albo jechać dalej. Ale chciałem w tej trudnej sytuacji pobyć sam, przetrawić to, co się wydarzyło, pomyśleć o tym, co będzie potem. Dakar to jest czas, przestrzeń i zawodnik ze swoimi umiejętnościami, wytrwałością, determinacją.
Przez dziewięć godzin jechał pan ze złamaną nogą?
Ból był wyzwaniem. Lewą ręką zmieniałem biegi, które mam pod stopą, a prowadziłem prawą. Siedziałem na quadzie, a złamana noga po prostu wisiała bezwładnie. Nie mogłem się na niej nawet oprzeć, żeby zbalansować pojazd. Kolejny raz przesunąłem granicę własnych możliwości.
Dakar to też sposób na zrzucenie kilku kilogramów.
To najdroższe i niezbyt bezpieczne wakacje odchudzające na świecie. Po powrocie jestem na ogół o sześć do ośmiu kilogramów lżejszy. Nie narzekam jednak, bo sprawdza się mój trochę humorystyczny przepis zaczerpnięty z piosenki Kuby Sienkiewicza: „Wszystko jedno, gdzie się żyje, raz się chudnie, raz się tyje”.
Osiągnął Pan sukces, ma Pan pieniądze, rodzinę. Czy to jest szczęście?
Poczucie szczęścia zależy od podejścia do życia. Trywializując: mam wielu znajomych, którzy są zdrowi, piękni i bogaci, ale nie są szczęśliwi. Szczęście jest w nas niezależnie od tego, czy jeździmy lanosem czy ferrari. Świat pięknieje dzięki drobiazgom; gdy bliska osoba postawi wodę mineralną przy naszym łóżku, przypomni o szaliku, zaparzy ulubioną herbatę. Bywa jednak, że tak mocno koncentrujemy się na tym czy innym wyzwaniu, że te drobne z pozoru rzeczy deprecjonujemy. Dobrze jest więc czasami wziąć głębszy oddech, dokonać retrospektywy i przyznać, że tego czy tamtego gestu się nie doceniło. Z upływem czasu nabrałem też pewności, że największą moją pasją jest życie. A jego osnowa, to przyjaźń, czyli gotowość, by być dla kogoś, kiedy jestem potrzebny. To, co dobrego nam się w życiu przydarzyło, jest naszym fundamentem. Natomiast to, co złe, jest jedynie lekcją.
A praca?
To część życia. Pracy oddaję się niemal w każdej chwili. Telefon komórkowy jest głównym narzędziem i prawie nigdy nie wypuszczam go z rąk, a wiadomości dotyczące setek spraw płyną bez przerwy. Podczas niektórych rajdów przez bezdroża mam ze sobą nawet cztery telefony.
Mówi się, że jest Pan perfekcjonistą.
Raczej dążę do perfekcji, a to jest niekończące się wyzwanie. Dlatego moje projekty zaczynają się zawsze od drobiazgowego planowania i opracowania logistycznego. Podobnie jest w sporcie, gdzie liczy się ustawienie najmniejszego przełącznika na quadzie, a potem perfekcja w odczytywaniu kształtu wydm, nawigowaniu, pokonywaniu krętych górskich dróg. Szczęśliwie się złożyło, że pojechałem na Dakar, bo przeszedłem przez takie piekło raz, drugi czy piąty, że wiem teraz, jak mało rzeczy jest w stanie mnie powalić – złamać moje morale czy moją psychikę. Przygnębia mnie tylko dziecko nieuleczalnie chore na nowotwór albo śmierć przyjaciela, z którym byłem bardzo blisko, a który odchodzi w ciągu kilku tygodni i wiem, że już nigdy nie zobaczę ciepła w jego oczach.
W co Pan wierzy?
W bilans życia. Chciałbym móc sobie kiedyś powiedzieć: OK, popełniłem błędy, oczywiście. Nie jestem doskonały, oczywiście. Ale w tym, co udało mi się osiągnąć, jest wiele wartości, które da się przekazać. I to jest ważne. Bycie inspiracją dla ludzi to ogromna radość. I sztuka.
Rafał Sonik – urodził się w 1966 roku w Krakowie, dorastał w Nowej Hucie, skończył I LO im. B. Nowodworskiego. Jest pierwszym polskim kierowcą, który wygrał Rajd Dakar (2015 rok w kategorii quadów). Trzy razy był też trzeci, a raz drugi. W 2019 roku wywalczył ósmy i dziewiąty Puchar Świata w rajdach terenowych cyklu FIM, ma 6 tytułów mistrza Polski w enduro i motocrossie quadów. Elefant – pierwsza firma Sonika – powstała, gdy studiował na Akademii Ekonomicznej (obecnie UE). Otworzył w Krakowie pierwszą restaurację McDonald’s. Miał wkład w sprowadzenie do Polski koncernu British Petroleum. Jego spółka Gemini Holding zrealizowała ponad 160 obiektów w całej Polsce. Działa też w branży IT, farmaceutycznej, księgarskiej i deweloperskiej. Założył Polskie Stowarzyszenie Czterokołowców ATV Polska. Jest prezesem Stowarzyszenia Czysta Polska, które co roku organizuje wielką akcję sprzątania gór pod nazwą „Czyste Tatry”.