Demony wojny w naszej duszy. Rozmowa z prof. Zbigniewem Mikołejko
Sylwia Anna Pyzik: Panie Profesorze, czy wojna jest wpisana w ludzki genom?
Prof. Zbigniew Mikołejko: Myślę, że w nasze człowieczeństwo wpisana jest pars diaboli. Mamy bowiem ten jaszczurczy mózg, gdzieś na dnie naszego człowieczeństwa, który popycha do przemocy często bezprzyczynnej i bezzasadnej, do okrucieństwa jakby poza dobrem i złem. Wojna jest – może najbardziej jaskrawym, widowiskowym i masowym – tego przejawem. Krótko mówiąc, jest teatrem przemocy, który właściwie dotyczy wszystkich i wszystkiego. Podobnie jak zaraza. Zło oczywiście nie zawsze spada na nas z naszej winy, nie zawsze jest w naszej mocy. Nie da się zapanować nad trzęsieniem ziemi czy tsunami, które nagle porywają w sposób masowy ludzkie życie. Choćby w tej XVIII–wiecznej katastrofie Lizbony, która tak wstrząsnęła oświeceniową wiarą w postęp i rozum. Bo oto przyszła z nagła ogromna fala i zmyła z powierzchni ziemi całe wspaniałe miasto, zniweczyła tysiące istnień… Wolter (i wielu innych) utracił wówczas swój optymizm, zaczął także gorzko szydzić z wiary w dobro i rozumność ludzkiej natury. I w jaskrawych obrazach i cynicznych kpinach z Kandyda wypominać Leibnizowi ideę, że Bóg stworzył dla nas najbardziej doskonały z możliwych światów. Leibniz, trzeba o tym pamiętać, dokonał jednak istotnej klasyfikacji zła. Po pierwsze jest zło, które płynie z niedoskonałości stworzenia (tylko Bóg jest doskonały). Po drugie, jest zło moralne, które stanowi konsekwencję tego poprzedniego. Jest wreszcie zło fizyczne, które sprawia natura, jak trzęsienia ziemi, susze i wybuchy wulkanów – i ono nie podlega żadnej ocenie moralnej. Natomiast zło, które jest dziełem człowieczym, winno jej podlegać. Często jesteśmy jednak w takich przypadkach nieczuli i faryzejscy. Owładnięci czy urzeczeni zupełnie przez ową „cząstkę diablą” – i jakby przez nią ogołoceni moralnie.
Skąd w takim razie w człowieku te demony, które tylko czekają na szansę, aby się uwolnić?
Nie ma tu wyjaśnienia ostatecznego i pełnego – zawsze jest w tej sprawie myślenie cząstkowe, kalekie i nieporadne. I trzeba się tym samym pogodzić, sprzeciwiając się rzecz jasna w miarę możności pracy zła, z jakąś jego niepojętością, z tym, co myślenie religijne trafnie rozpoznaje jako „tajemnicę nieprawości”, misterium iniquitatis. Tajemnicę, u podstawy której – to straszliwy paradoks – leży nasza człowiecza wolność. Kiedy nie zna ona dla siebie żadnej miary i granicy, wtedy zrywają się w nas do zabójczego lotu, korzystając z każdej okazji, wszystkie te demony, o których Pani wspomina. I dla wielu ludzi wojna czy katastrofa jest właśnie taką okazją. Tak naprawdę zresztą ta „część diabelska”, która siedzi w każdym z nas, nawet w najbardziej dobrotliwym i empatycznym człowieku, jest tylko tłumiona czy gaszona. Niektórzy panują przy tym nad własnym złem wyłącznie z lęku przed karą. W warunkach więc jakiegoś kryzysu, który jest zawsze związany z rozsypaniem się wszelkiego porządku, wszelkich norm i hierarchii wartości oraz przypisanych do nich społecznych narzędzi represji, ta groźba zostaje odjęta. I wtedy hulaj dusza, piekła nie ma. Najwybitniejszy z badaczy przemocy Renê Girard nazywał ten stan rzeczy „kryzysem odróżnicowania” albo „kryzysem ofiarniczym”, odkrył bowiem rzecz iście przerażającą – że od początku ludzkiego świata najpowszechniejszym z niego wyjściem jest zabójstwo. Jest unicestwianie istot, które obwiniamy fałszywie o sprowadzenie nieszczęścia i czyniąc je „kozłami ofiarnymi”, niszczymy je symbolicznie albo realnie. Oczywiście – idąc dalej – w społeczeństwach, które żyły w przestrzeni sakralnej, które nie doznały tego, co w kulturze Zachodu nazywa się „śmiercią boga”, jeśli nie było w nich lęku przed karą ludzką, wciąż istniał lęk przed karą bożą, który okiełznywał zło. Naturalnie nie zawsze, często właśnie najgorliwsi wyznawcy religii dopuszczali się najgorszego zła w imię Boże. I zakładali, że Bóg w każdej sytuacji jest po ich stronie. Zło bowiem zawsze znajdzie dla siebie uzasadnienie i nigdy nie powie o sobie, że jest złem. Tak, jak to jest w przypowieści Fryderyka Nietzschego o jagniętach i ptakach drapieżnych, krukach bodajże, zawartej w Z genealogii moralności. Nietzsche w pewnym sensie mylił się tam jednak. Mówił bowiem mniej więcej tak: kruki są wolne, żyją poza dobrem i złem, nie myślą, nie racjonalizują. Jak są głodne – jedzą. Jak chcą zabijać – zabijają. Spadają na jagnięta i je mordują. A jagnięta? Cóż, jagnięta swoją słabość zrzucają na kruki i mówią: dzieje się tak dlatego, że kruki są złe, a my jesteśmy dobre. I buduje się w ten sposób fałszywe rozróżnienie między dobrem i złem. Mylił się zatem Nietzsche w dwu sprawach. Po pierwsze: lekceważył solidarność słabych, która potrafi wielkie i niesłychane rzeczy. Widzimy to dziś na Ukrainie, widzieliśmy to kiedyś w czasach „pierwszej Solidarność”. A po drugie, to nie jest tak, że ci, którzy czynią zło, nie reinterpretują go, mówiąc: nam chodzi o dobro. Kiedy więc Stalin mordował miliony, chodziło mu jakoby o sprawiedliwość klasową, społeczną. A gdy Hitler siał zagładę, mówił, że to w imię przyszłego, nowego i wspaniałego ładu europejskiego. Jak więc teraz Rosja morduje – Putin to tylko symbol rosyjskości, ikona nazizmu rosyjskiego – mówi, że robi to w obronie rzekomo prześladowanych, przeciwko „banderowcom”, „zboczeńcom” i „narkomanom”. Ci źli interpretują więc swoje zło jako dobro, odwracając rzeczywisty porządek. I uwalniając świat od Żydów, Ukraińców czy Ormian, twierdzą, że oczyszczają go po prostu z tych, którzy są źródłem nieprawości – takimi niby-ludźmi, a w istocie wrogami człowieczeństwa. Którzy roznoszą zarazki i pasożytują na owym człowieczeństwie, utożsamianym zresztą całkowicie z własną nacją, na rozmaite sposoby.
Użył Pan sformułowania „rosyjski nazizm”. Co przez to rozumieć?
Nazizm rosyjski zawiera to w sobie, co każdy nazizm. Przede wszystkim jego częścią jest złowieszczy nacjonalizm i sakralizacja własnego narodu, uświęcenie go, przypisanie mu zbawczej roli. Tworzy go również imperializm ludowy, czyli utożsamienie się człowieka z ulicy, szarego człowieka o szarych oczach, z mocą i chwałą imperium, uosobionymi przez autorytarnego, „nieomylnego” wodza albo „cara” (który zrósł się zresztą na amen, niczym w Bajce ruskiej Herberta, ze swoim złotym, baśniowym tronem). Temu towarzyszy i rasizm. Rosjanie traktują bowiem Ukraińców jako naród, który nie ma prawa do istnienia. A w najlepszym wypadku jako naród, który jest gorszą, zepsutą albo chorą częścią fikcyjnej zupełnie nacji rosyjskiej, zwaną pogardliwie „Małorusinami” albo jeszcze gorzej – „chachłami” czy odstępczymi „mazepińcami”. Oczywiście do tego dochodzi mechanika prześladowania, jak też cały wojowniczy system propagandy, stygmatyzacji, falsyfikacji – i historii, i teraźniejszości. A ostatecznie stoi za tym zagłada. Można rzecz jasna opisać głębiej źródła filozoficzne czy religijne przekonania, że Rosja jest trzecią, najwyższą i świętą rzeczywistością, metafizyczną „Eurazją-Rosją”, wyższą niż Europa czy Azja i wolną od ich deformacji i grzechów. Można mówić o Moskwie jako „trzecim Rzymie”, który będzie ostatnim i zbawczym Rzymem, o „idei rosyjskiej”. Jurij Łoszczyc w biografii Dymitra Dońskiego – moskiewskiego kniazia, który jako pierwszy w okresie rozbicia i mongolskiego jarzma pokonał Tatarów w bitwie na Kulikowym Polu – pisze o Rusi włodzimiersko-moskiewskiej, najnędzniejszym, najbardziej podłym, peryferyjnym i zacofanym skrawku ruskiej ziemi. O kraju biednym, zapyziałym, zagubionym wśród mokradeł i lasów, bez większego dorobku cywilizacyjnego, kraju drewnianych grodów, świecie najeżonym dziką przemocą i pozbawionym intelektualnych elit, także pośród duchownych. Ale, stwierdza Łoszczyc, tam się właśnie rodzi i snuje idea „zbierania ziem ruskich”, która tkwi nie tylko w ludzkich głowach, ale w ziemi, powietrzu i wodzie. W magii czy też mistyce rzek, które się wiją w owym Międzyrzeczu Zaleskim, które mają tam swoje źródła: Wołgi, Oki, Donu, Dniepru, Kłaźmy, Moskwy… Te bowiem rzeki, płynące pośród przedziwnych drzew czy tajemniczych kamieni, biegnące chaotycznie, ale ostatecznie w wyraźną stronę, kierowały się jakąś nieodpartą siłą, jakąś nieubłaganą logiką, prowadząc do wyklucia się tego, co później można nazwać było „ideą rosyjską”. Integrystycznym mitem, wizją mocy zawłaszczającą również – najzupełniej nieprawomocnie, lecz skutecznie – tradycję i tożsamość Rusi Kijowskiej. Mamy więc do czynienia z czymś, co towarzyszyło również niemieckiemu nazizmowi: Blut und Boden, ziemię i krew. Ta idea, która jest niepisana i, jak mówi Oswald Spengler, „to dziedzictwo przodków naszych przodków, które mamy we krwi”. Mamy je i w ziemi. W wersji więc duchowej i materialnej zarazem – w mistyce ciała i ducha zjednoczonych ze sobą, zespolonych i nierozłącznych. To wszystko przenika myślenie rosyjskie, które zresztą dzieli z pangermanizmem upodobanie do kiczowatych i patetycznych mitów heroizmu. Wystarczy przywołać obraz Wiktora Wasniecowa Mocarze (1880–1898), który – zadomowiony powszechnie w rosyjskiej świadomości zbiorowej – nie tylko przedstawia trzech mitycznych bohaterów wywleczonych „dla wychowania narodu” z ludowych pieśni, bylin, lecz bliski jest (i z ducha, i z formy) kiczowatym wyobrażeniom rozmaitych „Zygfrydów” z nacjonalistycznej ikonografii niemieckiej. Już nie wspominam o takich rzeczach specyficznych jak carskosławie, czyli ruski cezaropapizm – zlanie się zupełnie tego, co sakralne, z tym, co świeckie. Łączy się on zresztą z unieważnieniem materialnego charakteru egzystencji. Przytoczę tylko anegdotę z powstałej w okresie pieriestrojki powieści Stanisława Piecucha Nowaja moskowskaja filozofia. W tak zwanej komunałce, mieszkaniu podzielonym pomiędzy kilka rodzin, gdzie kuchnia, łazienka i przedpokój są wspólne, w przedpokoju, przy piecu, odbywają się rozmowy na tematy zasadnicze. Rozmawia tak dwóch facetów, z których jeden pyta: „Czy ty wiesz, z jakiego powodu Rosjanie wynaleźli duszę rosyjską?”. „Nie” – mówi drugi. „Ano wynaleźli ją z tych samych powodów, dla których Hindusi wynaleźli buddyzm: z braku dostatecznej ilości przedmiotów codziennego użytku”. Kultura materialna jest więc nieważna, istotny jest wymiar niewidzialny – metafizyka bycia Rosjaninem. Słabo pojmowana tutaj na Zachodzie idea mesjańska, do której przyznaje się i elita władzy, i byle pijaczyna czy też pazerna baba. Jest w niej pogarda dla tego, co nierosyjskie. Owszem, zagrabić, ale nie wyprodukować. Zagrabić metodą tatarską. Doświadczenie tatarskie na Moskalach nieustannie spoczywa, ale jest coś jeszcze – to, co André Gide w Lochach Watykanu nazwał „czynem bezprzyczynnym”. Taka zbrodnia, która nie musi mieć i nie ma żadnej przyczyny. Albo bardzo wątłą, jak dzieje się to w Zbrodni i karze. Raskolnikow bierze tam siekierę i zabija staruszkę. Niby ma to uzasadnienie, że ona była okropna, amoralna i tak dalej. Ale tak naprawdę to fikcja. Raskolnikow doskonale to wie, podobnie jak sędzia, który stopniowo odkrywa w nim zbrodniarza i zmusza go do przyznania się do strasznego czynu. Nie tylko naturalnie Rosjanie byli i są do tego zdolni. Ale Rosjanie mają coś specyficznego. Także to archaiczne poczucie, że zbrodniarz jest zarazem przeklętym i świętym człowiekiem (nie przypadkiem, kiedy najgorsi złoczyńcy szli w kajdanach na Sybir, lud rosyjski klękał przed nimi i prosił o błogosławieństwo). Te powikłania straszne, szalone, zawieszone w jakiejś magmie „poza dobrem i złem” ciągle gdzieś jakoś żyją w Rosjanach. Jacek Kaczmarski pisał i śpiewał, odnosząc to do nich właśnie, nie bez powodu: „Są ludy, co dojrzały do śmierci z rąk ludów niedojrzałych do życia…”. I to obserwujemy dzisiaj – w tej złowieszczej praktyce nikczemnej i bezprzyczynnej wojny, która zagraża całemu światu.
Czy ostatnie trzydzieści lat pokoju i względnej wolności, w których miałam przywilej dorastać, będą stanowiły ewenement w polskiej historii? Możemy mówić o końcu pewnego etapu?
Tak, to jest koniec etapu – historii nie tylko naszej. Kiedy przyglądam się polskim dziejom, to uświadamiam sobie, że nigdy nie mieliśmy aż tak długiego okresu spokoju i stabilizacji. Niezależnie od różnych traum wewnętrznych, represji, od tłumionych – często brutalnie, a czasem krwawo – buntów. W najbardziej ogólnym planie to jednak relatywnie okres pokoju, pewnego nawet ukojenia. Należę do generacji, która doświadczyła jeszcze – w sposób oczywisty, nachalny, chociaż nie bezpośredni – drugiej wojny (a i wojen wcześniejszych). Chodziłem do szkoły pośród gruzów, miałem do czynienia z ludźmi, którzy byli ofiarami wygnania, obozów, świadkami rzeczy strasznych, niebywale okrutnych. Wokół mówiło się tylko o wojnie, stanowiła często część naszych zabaw dziecięcych. To już jednak oznaczało pewien dystans wobec niej, stawała się coraz bardziej odległa. Zapominało się o tym, o czym mowa w piosence Okudżawy Buty: „A pośród lat echami wojna brzmi”. Ona jednak cały czas była z nami, aż nadeszła za miedzę i właściwie jest o krok. I wisi w powietrzu niczym sęp nad pobojowiskiem. W sposób zupełnie straszliwy i jaskrawy. Poza tym jest coś jeszcze: w epoce, w której żyjemy, możemy wojnę śledzić na bieżąco, we wszystkich możliwych jej przejawach. Właściwie została zwizualizowana (choć to nieładne słowo). Wojna po prostu odsłania natychmiast swoje potworne wnętrze. Okazuje „od zaraz” demoniczne oblicze – i masowe, i bardzo indywidualne. A to jest zwłaszcza dojmujące w swojej upiornej skali – całe to morze ludzkiego nieszczęścia, cierpienia, zniszczenia. Jak mówi Pismo „ohyda spustoszenia” się ściele przed nami, nie da się od niej ujść. Wylewa się ze wszystkich mediów. Przenika nam do oczu i mózgów cała ikonografia wojny, jej złowieszcza widowiskowość, jej spektakl przerażający, z którym każdy z nas się styka nawet wtedy, gdy tego nie chce. Musi – i już. Musi ujrzeć te tłumy ludzi wygnanych, te miliony uchodźców ze strzaskanego świata ukraińskiego. Ten heroizm i to potworne zniszczenie. Oczywiście wraca pamięć o tym, co było – nie tylko we mnie. Ludzie, którzy doświadczyli, tak jak ja, z bliska wojny – nie mówiąc o starszych ode mnie osobach – przyjmują z miejsca tamte obrazy. Oczywiście gdzieś po drodze były lokalne wojny, nie mniej okropne. Choćby „wojna trzydziestoletnia na Bałkanach”, jak mówi Slobodan Šnajder, z jej aktami ludobójstwa, gwałtu i przerażającego zniszczenia. Już nie chcę zresztą mówić o tych dalekich i „egzotycznych” wojnach, które wydawały się jak gdyby nie z naszego świata. My właściwie przyglądaliśmy się temu wszystkiemu z takim niewysłowionym tekstem: mnie to nie dotyczy. Aż nagle nas ta czarna łapa dotknęła. W sposób jeszcze względny – i oby tak pozostało. Ale szaleństwo śmierci, okrucieństwa i zniszczenia może się rozkręcać w sposób iście demoniczny.
Mam wrażenie, że w przestrzeni internetu bardzo szybko pojawiło się pewne „oswojenie” tragizmu wojny. Niemal natychmiast zaczęły krążyć anegdoty, jak choćby historia pewnej staruszki, która strąciła rosyjskiego drona słoikiem ogórków. Czy to zjawisko nowe?
Tak było zawsze. Przypomnę film Zakazane piosenki i cały satyryczny folklor okupacyjny, bardzo często zresztą naiwny i rubaszny. Z miejsca bowiem tragizmowi zaczyna towarzyszyć śmiech i szyderstwo. Trzeba w końcu jakoś oswoić coś, co jest właściwie nie do oswojenia. Trzeba też poradzić sobie z tym, który jest silniejszy i zadaje nam ciosy. Jeśli więc pokażemy jakąś jego słabość, jakąś skazę czy groteskową śmieszność, to uzyskujemy w tej przerażającej rzeczywistości jakąś moc. A poza tym, jak się mówi potocznie – „trzeba jakoś żyć”. Nie poddać się przerażeniu, które obezwładnia. To jest więc także autoterapia. Musimy sobie poradzić z grozą, z przerażeniem, lękiem, który dogłębnie przemienia ludzi, jeśli się rozszaleje, a szaleje w takich sytuacjach zawsze. Jednocześnie okalecza prawie tak jak bomby, a czasami jeszcze mocniej. Wyliczenia pewnego zachodniego ośrodka mówią, że do Polski przybyło kilkaset tysięcy ludzi właściwie wymagających natychmiastowej psychicznej terapii. Wśród nich trzydzieści tysięcy ludzi, którzy właściwie oszaleli (raport określa to innymi słowami) w wyniku swoich ostatnich doświadczeń. Śmiech zresztą zawsze był lekarstwem, jedną z tych rzeczy, które ludzkość wynalazła przeciwko śmierci. Doskonale to widać w literaturze czy w kulturze czeskiej, która od dawna jest kulturą bezreligijną, gdzie nie ma „lekarstwa na śmierć” w postaci wiary. W związku z tym pojawiają się dwa inne: śmiech i erotyzm. Widać to choćby doskonale w filmie Jiříego Menzla Pociągi pod specjalnym nadzorem chociażby. Ludzka kondycja, nasze istnienie w świecie, jest w końcu splotem różnych materii. I strasznych, przerażających, i byle jakich, nudnych i pospolitych, i tych budzących śmiech. I takich, które łączą się z pewną łagodnością dnia. Serenitas – pogodność istnienia, także w czasie wojny się przecież odzywa. Jak się czyta chociażby Baczyńskiego, który jest świadkiem i uczestnikiem grozy, widać często u niego splot tego, co idylliczne, sielankowe z tym, co potwornie i okrutne, co związane z posiewem śmierci.
Znów wędrujemy ciepłym krajem
Malachitową łąką morza
Ptaki powrotne umierają
Wśród pomarańczy na rozdrożach…
Te słowa Baczyński pisze we wnętrzu wojny, która jest straszliwa, zabójcza i zachłanna. Nigdy jej dosyć ludzkiego nieszczęścia i śmierci. A jednocześnie ludzie – najzwyczajniej – pragną i wtedy rozrywki. Nawet w getcie warszawskim istniały kina, kabarety, restauracje. To jest zwykła nasza tęsknota za codziennością w rozmaitych jej przejawach, z jej niepowabem, nudą, ale też z jej zabawowymi stronami. Ponieważ wojna jest zabójcza i okrutna, to te sploty rzeczywistości wydają się zupełnie horrendalne, kiedy patrzy na nie z oddalenia, z perspektywy dnia bez wojny.
Oblicze wojny zmienia się na naszych oczach za sprawą technologii. To szansa, czy zagrożenie?
Jest takie obiegowe przekonanie, że technologia przemienia nas także moralnie i intelektualnie. Że czegoś uczy, podnosi nas cywilizacyjnie. Faktycznie podnosi nas cywilizacyjnie, ale wcale nie w duchowym wymiarze. Człowiek, który posługuje się nowoczesną elektroniką, może pozostawać w obrębie archaicznej kultury przemocy. I często pozostaje. Na przykład po zamachu na World Trade Center w Brazylii pokazały się wielkie billboardy: portret Osamy bin Ladena z jednym tylko prostym tekstem pod spodem – „Osama bin Laden, inżynier”. Było to spektakularne pokazanie, że technologia jest tylko narzędziem. Może pozostawać równie dobrze na usługach dobra, jak i zła. Dzięki technologii nie stajemy się mechanicznie lepsi, mądrzejsi, bardziej wrażliwi. To zresztą w końcu uczeni dokonali różnych piekielnych i zabójczych wynalazków, z pełną tego świadomością. I pracowali na rzecz wojny, przemocy i zagłady. Nie darmo matematyk i historyk nauki David Berlinski, który – będąc niewierzącym Żydem – szydzi z tak zwanych nowych ateistów, dopatrujących się w religii źródeł wszelkiego zła. I pisze, że o ile mu wiadomo, ani drut kolczasty, ani gazy bojowe, ani czołgi nie zostały wynalezione w Watykanie. Z drugiej strony, jak dowodzi chociażby Arnold Toynbee, wojna była zawsze motorem przemian, wprowadzając nowoczesne technologie i – to jest niebywały paradoks – dokonując rozmaitych przemian obyczajowych i moralnych. Chociażby tego, że obie wojny światowe przyczyniły się do uwolnienia kobiet z pęt patriarchalizmu. Mężczyźni przecież poszli na front i kobiety musiały z konieczności opuścić pielesze domowe i pójść do pracy, zastąpić mężczyzn w produkcji oraz innych działaniach gospodarczych czy społecznych. Poza tym technologie wynalezione na rzecz wojny zaczynają po jej zakończeniu pracować na rzecz pokoju. Wojna jest więc złem, i owszem, ale – paradoksalnie – potrafi w ostatecznym wymiarze nieść jakieś dobro. Chociażby takie, że przez siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat, po 1945 roku, nie mieliśmy w przestrzeni szeroko pojętego Zachodu wielkiej wojny. Moralna reakcja na światową wojnę i zagładę jednak uczyniły swoje. Ale musieliśmy niestety przejść najpierw przez piekło. Tak się to dziwnie, pokracznie składa, to jest naprzemienne. To jest jakby wątek faustowski, związany z tą naszą pars diaboli. Kiedy bowiem Faust z Mefistofelesem pną się w górę na sabat, ten drugi się uskarża, powiadając, że jest tą siłą fatalną, która prze do złego, a jednak to się obraca na dobre. Po drodze jednak jest zło, śmierć, nieszczęście i cierpienie Małgorzatki oraz jej bliskich. A wojna to już znacznie więcej – to cierpienia i śmierć milionów ludzi. Wtedy jednak jakoś zostajemy zwróceni ponownie ku pragnieniu większego porządku moralnego, ku potępieniu przemocy, próbom samoorganizacji przeciwko niej, zabezpieczeniu się na przyszłość.
Czy to doświadczenie na naszych oczach się wyczerpuje?
Mam wrażenie, że sam mechanizm się nie wyczerpał. Jednak w wyniku pewnego spokoju, nasyconego naszymi złudzeniami i projekcjami, nastąpiło samooślepienie. Skoro bowiem nie ma wojny, nie ma jaskrawej i powszechnej przemocy i pisanego jej zasiewu śmierci, to nie dzieje się jakieś szczególne zło. Bestia jednak, siedząca odwiecznie w Moskwie na złotym tronie carów, wpatruje się w oczy Zachodu i usypia jego czujność. Nie byłoby to możliwe, gdyby Zachód tego usypiania nie chciał; Zachód chce wierzyć i spać spokojnie. To bierze się nie tylko z chęci zysku. Owszem, także i stąd. Ale też z takiego pragnienia, żeby był święty spokój. Znamy to zresztą z naszej codzienności. Społeczeństwa, kultury, elity polityczne, masy ludzkie żyją w pragnieniu świętego, błogosławionego spokoju i chcą wierzyć ślepo, że jest on ostateczny. Tymczasem tak nie jest. To, co się dzieje teraz, pokazuje, że nigdy nie ma ostatecznego spokoju, bo demony wyłażą z człowieczeństwa i zaczynają szaleć. Tymczasem Nietzsche mówi w Poza dobrem i złem: kto nazbyt długo wpatruje się w oczy bestii, ten sam może stać się bestią. Powiem radykalnie: Zachód, pomijając już jego własne winy czy grzechy, stał się tą bestią „z zapatrzenia”. Przyzwolił się bowiem uśpić i oślepić na zło. To zresztą nie jest sprawa dzisiejsza czy wczorajsza. W gruncie rzeczy zresztą od końca XVI wieku Zachód z rozmaitych, ekonomicznych przede wszystkim powodów, hoduje moskiewską bestię. Bo niczym baśniowy potwór śpi ona w tej fantastyczna krainie skarbów, które daje ziemia i których tak bardzo łakniemy (a nie można także zapominać i o Kościele katolickim, któremu ciągle śni się nawrócenie „schizmatyków”, więc potrafi wybaczyć im wiele). A tymczasem jest to tak naprawdę narkotyk w służbie węża, który wzmaga senność, obojętność i w gruncie rzeczy cynizm moralny. Dlatego nie było reakcji, gdy mordowana była Czeczenia, zaatakowano Gruzję, Krym i Donbas, i reakcje słabe, kiedy Rosja wspierała Syrię i straszny reżim Asadów. Idea spokoju za wszelką cenę, który jest złudny. Idea, że „nie będziemy umierali za Gdańsk”, w wyniku której trzeba było później umierać za Paryż i Londyn, wydawałoby się, skompromitowała się dostatecznie – a nie skompromitowała się wcale. Jak się okazuje, jeśli nie będziemy umierać za Symferopol, za Grozny czy za Aleppo, to będziemy umierać niebawem za Warszawę, Berlin, a może Paryż. Putin przecież odgraża się już to krajom bałtyckim, już to Polsce, grozi Szwedom, Finom, Danii (w sprawie Bornholmu), nawet Bośni i Hercegowinie. Przypomina, że ma broń jądrową. Jest zresztą taka oparta na faktach anegdota o chłopcu, którego Putin zapytał, gdzie się kończą granice Rosji. Chłopiec się zastanowił i powiedział: „Na Władywostoku” (chłopiec był z Dalekiego Wschodu). „Nie – powiedział Putin. – Rosja nie ma granic”. Rosja zatem to „idea rosyjska” z jej wszystkożernym duchem, nie ziemia i morze. Pamiętajmy o tym. Pamiętajmy też, że car Aleksander III powiedział, iż Rosja ma tylko dwu sojuszników: armię i flotę.
Więc Rosjanie widzą kraj po prostu jako taką wielką, samotną siłę?
Tak: to jest dla nich samotna, święta siła, która rości sobie pretensje do bycia Mesjaszem świata. Ale która działa za pośrednictwem bardzo materialnej, bardzo ziemskiej apokalipsy. I zamiast zbawienia rodzi z siebie nagą, straszną, bezczelną śmierć w całej „ohydzie spustoszenia”.