Eros Schulza
Maria Anna Potocka: Często rysunki i grafiki Schulza są odczytywane jako prawda o nim samym. Klęczy przed kobietą? Więc się korzy. Pozwala sobie postawić nogę na głowie? Więc chce być niewolnikiem. Całuje bucik? Więc boi się żywej kobiety i skupia na martwym symbolu kobiecości. Człowiek tak wyrafinowany jak Schulz, mający tak głęboką świadomość samego siebie, organizujący swój świat skromnie, ale z przestrzenią na czucie samego siebie – taki człowiek nie mógł być zaślinionym masturbantem.
Magda Huzarska-Szumiec: Skąd wziął się pogląd, że Bruno Schulz był fetyszystą i masochistą?
Maria Anna Potocka: To oczywiste. Z czytania jego rysunków i grafik zbyt naiwnie, jako szczerej prawdy. A sztuka to zawsze przekaz obok tego co widać, to symbol, a nie wyznanie grzechu. Jednak bardzo często rysunki i grafiki Schulza są odczytywane jako prawda o nim samym. Klęczy przed kobietą? Więc się korzy i błaga. Pozwala sobie postawić nogę na głowie? Więc chce być niewolnikiem. Całuje bucik? Więc boi się żywej kobiety i skupia na martwym symbolu kobiecości.
Pani w katalogu do wystawy Bruno Schulz: Sex-Fiction zaprzecza tym stereotypom. Dlaczego?
„Zaprzecza” to za mocne słowo. Nie jestem schulzologiem, nie przyznaję sobie prawa do wygłaszania sądów rozstrzygających. Ja jedynie coś sugeruję. Większość ekspertów od Schulza to specjaliści od literatury. A z tamtej pozycji obrazy wyglądają inaczej, są odbierane zbyt dosłownie.
Człowiek tak wyrafinowany jak Schulz, tak czujny, tak precyzyjnie słyszący słowa, mający tak głęboką świadomość samego siebie, organizujący swój świat skromnie, ale z przestrzenią na czucie samego siebie – taki człowiek nie mógł być zaślinionym masturbantem.
Czy ten pogląd przekłada się w jakiś sposób na wystawę, której jest pani kuratorką?
Przekłada się delikatnie, ale za to z premedytacją. Oczywiście rysunki pokazują, to co pokazują. Tego nie można zmienić. Na większości kompozycji pokorny, wystraszony mężczyzna klęczy u stóp kobiety i trzyma jej bucik z uległością niemal religijną, nieśmiało zerkając na twarz bogini. Odczytanie tych scen dosłownie rzeczywiście sugeruje masochizm połączony z fetyszystyczną czcią bucika. Moja dyskusja z taką bezpośrednią interpretacją jest na tej wystawie pośrednia. Zebrałam wiele autoportretów. Część z nich wyjęłam z większych kompozycji. Za tą galerią twarzy stoi pytanie rodem z sądu – czy człowiek, którego było stać na tak niezależny i hardy wyraz twarzy, mógł się poniżać do tego stopnia?
Jak w takim razie należy interpretować te rysunki?
Interpretacja to wielka pani, każdy może ją stosować według własnego uznania. Mnie nie chodziło – to widać jeszcze lepiej w publikacji – o podsunięcie konkretnej interpretacji. Chciałam jedynie – lub aż – potrząsnąć wiarygodnością tej interpretacji, która dominuje.
We wspomnianej publikacji psychiatra dr Bogusław Habrat, analizując rysunki Schulza, twierdzi, że ich autor jest zawieszony gdzieś między normą a patologią. Czy zgadza się pani z jego opinią?
Słowo „patologia” wyjęte z kontekstu samego tekstu, smakuje za bardzo chorobą psychiczną. Schulz niewątpliwie był zdrowy. Natomiast jego nieprzystawalność wynikała z jego całkowitej odrębności. Nikogo nie przypominał, był niezależny, nie bał się żadnych tematów. Nie stały za nim inspiracje czy kontynuacje. W pewnym sensie był jak objawienie. Dzięki temu do dzisiaj jest tak „świeży”. Stworzył swoją ścieżkę twórczą od początku do końca. Na dodatek inną w sztuce, a inną w literaturze. Był „jednoludną” wyspą.
Kim są ludzie przedstawieni na jego rysunkach? Czy są to wyłącznie obiekty wyobraźni artysty czy autentyczne postaci?
To nie ma znaczenia, kim są. To symbole, którym zostały przypisane określone funkcje w scenariuszu nieujawnionego spektaklu pod tytułem Mężczyzna pożąda kobietę.
Dlaczego mężczyźni najczęściej mają twarze starców?
Powodów może być kilka. Mnie najbardziej odpowiada wyjaśnienie, które dobrze pasuje do mojego rozumienia twórczości rysunkowej Schulza. Starzec to człowiek, który już skonsumował, przetrawił i przemyślał życie. Na tej drodze przerobił jego sens i stał się mędrcem istnienia. Mężczyźni Schulza to ludzie oświeceni doświadczeniem. Znają mechanizmy i potrafią dostosować do nich zachowanie i strategie.
Jak wyglądają przedstawiane przez Schulza kobiety?
Jak najgorzej. To martwe, bezmyślne, zarozumiałe lalki, spekulujące towarem, którego pożądają mężczyźni.
Rzeczywiście, nie są to kobiety domowe, z którymi można się ożenić, mieć dzieci.
Rodzinę można zakładać z człowiekiem, z partnerem, a nie z zimną, nieprzeniknioną istotą, która każdym gestem i spojrzeniem wyraża swoją wyższość, a nawet pogardę. Bo tak przedstawiał Schulz kobiety w swoich rysunkach.
Dlaczego przedstawiał często prostytutki?
Ponieważ postrzegał je jako kobiety uczciwe, które – w przeciwieństwie do całej reszty kobiecej ludzkości – handlowały sobą otwarcie, jasno określając cenę i warunki. „Dziwki” nie wymagały sztucznych rytuałów wstępnych. Przed nimi nie trzeba było klękać. U kobiet „uczciwych” można było pocałować klamkę w postaci bucika. Prostytutka to była otwarta brama.
A jaki był jego stosunek do małżeństwa?
Chyba powściągliwy. Do jednego nawet się przykładał, ale po tym jak do niego nie doszło, dał sobie spokój z kolejnymi próbami.
Czy Schulz spotkał w życiu kobiety, które dorównywałyby mu wyobraźnią, które mogłyby się stać dla niego partnerkami?
Spotkał kobiety, które dorównywały jemu, a nawet takie, którym on dorównywał. Niewątpliwie był bardzo atrakcyjny dla kobiet myślących i czujących.
Czy silne, dominujące kobiety były uosobieniem marzeń erotycznych artysty?
Przez marzenia rozumiemy najczęściej rzeczy, które nie mogą się spełnić. A on miał wokół siebie, i nawet można powiedzieć „pod sobą”, kobiety naprawdę mocne: Zofię Nałkowskę, Deborę Vogel oraz, „na okrasę”, jedną z modelek Witkacego. Dwie pierwsze były wybitnymi pisarkami i intelektualistkami. Otwarte na rozmowę, subtelności znaczeniowe i również seks. Można przypuszczać, że odkrywały w Schulzu kogoś wyjątkowego. Takie kobiety niewątpliwie widziały w nim partnera, a nie zaślinionego adoratora swoich stóp.
Czy erotyzm był źródłem jego kreatywności?
Seks jest rodzajem pokarmu, źródłem ważnej energii, którą przyjmuje się trochę inną drogą. I należy być na niego podobnie otwartym. Mieszczanie, którzy opędzają są od seksu, to istoty niekompletne, wykastrowane na własne życzenie.
Izydor Friedman we wspomnieniu zamieszczonym w książce Jerzego Ficowskiego, tak podsumował erotyzm Schulza: „Opowiadał mi kiedyś, że gdy ogarnia go chuć, wtedy zamiast iść do dziewki, rysuje i znajduje w tym zadowolenie seksualne”. Czy to uproszczony pogląd czy wręcz przeciwnie?
Niewątpliwie na „dziewki” też chodził. To wyznanie – którego prawdziwość nie jest pewna – można rozumieć inaczej. Mianowicie, że chuć ogarniała go tak często, iż musiał również znaleźć tańsze miejsce do folgowania swoim potrzebom.
Jaki wpływ na stosunek Schulza do kobiet miały kompleksy i wrodzona wstydliwość?
Po pierwsze wcale nie jest jasne, że Schulz był ofiarą wrodzonej wstydliwości. Ja w jego rysunkach znajduję, raczej bezwstydną i pozbawioną szacunku dla kobiety strategię osiągania celu. W tamtych czasach wielu mężczyzn było niskich, więc tu niekoniecznie miał większe kompleksy. Niewątpliwie wyznawał zasadę – nie tylko na polu seksu – że „pokorne ciele dwie matki ssie”.
Czy korzeni tych kompleksów należy szukać w dzieciństwie, kiedy to w jego życiu główną rolę odgrywała matka i siostra, a schorowany ojciec tkwił w ich cieniu?
Czy miał kompleksy i czy odpowiadała za nie taka konfiguracji jego rodziny – tego nie wiem. Najlepiej byłoby zapytać Zygmunta Freuda. Zapewne Schulz spotkał go raz czy dwa na ulicach Wiednia.
Jakie znaczenie dla zachowania artysty wobec płci przeciwnej miała religia judaistyczna, w której został wychowany?
Nie pochodził z rodziny ortodoksyjnej i na pewno jego wychowanie nie miało wiele wspólnego z taką czy inną religią. Kiedy przygotowania do ślubu wymagały zmiany deklaracji religijnej, zrobił to niemal bez wahania, bo tak dalece nie było to dla niego ważne.
Wspomniała pani, że część wystawy poświęcona została jego autoportretom. Skąd ta skłonność artysty do przedstawiania siebie?
Schulz nie jest autoportretowym wyjątkiem. Dawniej artyści malowali siebie, bo nie było ich stać na modeli. U Schulza przyczyna była znacznie głębsza. On był ogromnie pochłonięty wsłuchiwaniem się w siebie. Próbował rozumieć miejsca, które go ukształtowały, oraz ludzi, którzy mieli na niego wpływ. I w końcu kontrolował twarz, która miała to wszystko odbijać.
Co można wyczytać z jego twarzy?
Na przykład wyzwanie, a nawet lekką zarozumiałość. Sprawdzał na sobie odwagę wyznawania słabości. Pokazał ludzką wszechstronność. Zależnie od sytuacji „potrafię być silny lub słaby”. Przed sobą lepiej zadzierać nosa. Przed kobietą lepiej udawać uległego, bo w ten sposób można uśpić czujność przeciwnika i być może więcej uzyskać.
O co będziemy bogatsi opuszczając wystawę w MOCAK-u?
O coś niezwykle ważnego, mianowicie o przymus przemyślenia czegoś. I o poznanie niezwykłego człowieka.