Jak żyć w dwóch światach i nie zwariować?
Claudia Schumann: A któż mówi, że nie wariuję??
Dobrze się maskujesz. A pierwsze było jajko czy kura?
Najpierw miała być sztuka, ale życie potoczyło się inaczej i trafiłam na medycynę. Szybko wiedziałam, że w grę wchodzi tylko psychiatria, bo połączy moje zainteresowania psychoanalizą, filozofią, sztuką – ogólnie: kondycją człowieka. Najpierw jest ciało, ale za nim podąża prawdziwy cud egzystencji: śmiech, szczęście, rozpacz. Sztuka i psychiatria pozwalają mi na eksplorację tych przestrzeni.
Medycyna to piekielne wyzwanie intelektualne, czasowe, organizacyjne. Czy to nie przeciwieństwo swobody twórczej?
Chaos potrzebuje dyscypliny. Zbyt duża swoboda, chaos właśnie, to zabójstwo dla kreatywności. Możesz żyć jak artysta, myśleć tak o sobie, ale jeśli chcesz coś światu pokazać, doprowadzić do końca, to dyscyplina jest niezbędna.
Pracujesz z pacjentami, tworzysz, uczestniczysz w wystawach wiedeńskich, międzynarodowych, targach sztuki. Jak się łączy te dwie rzeczywistości?
Nie łączy się. Dla mnie to niemożliwe. To jak dwa drzewa wyrastające z jednej ziemi. Ta ziemia to pytania o świat wewnętrzny, własny i cudzy. Ale każde z tych drzew jest zorientowane na inne światło. Rosną blisko, ale osobno. A technicznie? Pewnie dałoby się to połączyć na przykład arteterapią, ale to nie dla mnie.
Dlaczego?
Bo zniszczyłoby moją sztukę. Wolę, gdy te światy się nie przenikają. W psychiatrii piękne jest, gdy drugi człowiek obdarza mnie zaufaniem, to jak prezent. Dzięki temu ten wysiłek jest łatwiejszy. Ale nie mogłabym użyć tego w twórczości.
Potrzebni / niepotrzebni to przede wszystkim artyści. Ale są jeszcze inni inni. Osoby z doświadczeniem chorób psychicznych to jedna z wykluczanych społecznie grup. Jak ich wciągnąć do środka?
Tylko że dla mnie oni to właśnie normalność. Wszyscy przecież zmagają się z problemami, odczuwają rzeczywistość w różny sposób. Ale zmiana już się dzieje. Sam wizerunek psychiatrii się zmienia, a dobrostan psychiczny staje się ważny.
Normalny, szpitalniany, artystyczny. Dzielisz się tymi światami z otoczeniem? Czy to raczej tajemnica, że masz dwa zawody?
W szpitalu część osób wie. Nie budzi to jednak szerokiego zainteresowania, większość ludzi żyje w oddaleniu od „art worldu”. Bywają na pięknych koncertach lub dużych wystawach, ale nie wchodzą w głąb. A w świecie sztuki? Budzi to raczej nieufność. Byłam wielokrotnie odrzucana przez to, że mam drugi zawód. Nie mogę liczyć na żadne stypendia lub publiczne wsparcie. Jestem na uboczu, „wyklęta” w obu rzeczywistościach.
A przecież jesteś podwójnie potrzebna – i jako lekarka, i jako artystka.
W pewnym sensie jestem za to temperowana. Podejście: „trzeba być artystą totalnym”, było w Akademii dość szeroko rozsiewane. Kto miał pieniądze z innych źródeł, nie był traktowany jako artysta. Na wiele lat im uwierzyłam.
Teraz już w to nie wierzysz?
Wiem już, że to wielkie kłamstwo, choć artyści nie lubią się do tego przyznawać. Tylko mały procent twórców żyje z własnej sztuki. Trzeba mieć albo wspierającą rodzinę, albo dostęp do publicznych środków, albo… pracę.
Artysta też musi jeść.
Trudno gryźć rękę, która cię karmi. W szkole fotografii u Friedl Kubelki nauczyłam się ważnej rzeczy. Innej niż w Akademii. Nieważne skąd masz pieniądze – by tworzyć potrzebujesz ognia. Pasji. Gniewu. Anarchii. Publiczne pieniądze też korumpują. Co zatem –
zupełna anarchia? Znam niewielu, którzy potrafią tak żyć. Moja praca daje mi wiele wolności.
A co powiedziałby Freud o psychiatrce artystce?
„Rób to, co robisz”. Mam nadzieję.
(Ilustracje: Beata Malinowska-Petelenz)