Kopanie w ogródku
Artur W. Baron (jego najnowszy film Prawdziwe życie aniołów trafi niebawem do kin, w Teatrze Bagatela można oglądać jego ostatni spektakl Pijacy): Ks. Tischner nauczył mnie, żebym nie szukał prawdy, ino kolegów. Marek Edelman mówił, że najważniejsze jest życie. Niby banalne, ale, według mnie, nikt nic lepszego nie wymyślił.
Magda Huzarska-Szumiec: Baron, podlałeś już dziś ogródek?
Artur W. Baron: Od razu widać, że ty miastowa dziewczyna jesteś… Ogród podlewa się wieczorem, gdy robi się chłodniej. A potem otwiera się winko i kontempluje zapachy, na przykład wiciokrzewu, który najpiękniej pachnie właśnie wtedy, kiedy zachodzi słońce. I to są te tak zwane magiczne momenty i piękne uczucie, kiedy posadzone przez ciebie roślinki oddają ci cały poświęcony im czas i niepokoje typu: czy przetrwały zimę.
No widzisz, jak wszystko się zmienia. Kiedyś siadaliśmy na Kazimierzu, sączyli nieśpiesznie kawę, a teraz trudno cię wyciągnąć ze wsi.
To się chyba nazywa starość, proszę pani. Miasto jest dla młodych! Żartuję oczywiście, uwielbiam miasto i, na przykład, zupełnie nie rozumiem idei podmiejskich domów, codziennych dojazdów, stania w korkach. Dom to trzeba mieć na wsi, spędzać w nim wakacje, święta, gadać z miejscowymi sąsiadami, w moich okolicach choćby o tym, dlaczego ten PiS jest taki kochany. Albo o ogrodzie, to bezpieczniej, a zawsze można się dowiedzieć, co podciąć i kiedy, jaką odżywką podlać i takie tam istotne sprawy.
A ja myślałam, że dla ciebie najistotniejsza jest sztuka, twoje filmy, spektakle?
Oczywiście, że tak. Ale na wsi świetnie się pracuje, można na przykład pisać scenariusze i tym się też tu zajmuję. Ale potem trzeba do miasta, co by je zrealizować.
Kraków to dobre miejsce dla reżysera?
Filmowego niespecjalnie. Ale ja jestem zakochany w tym mieście i nic na to nie poradzę. Jak wychodzę poza Planty, to zaraz mnie taki jakiś „dusiołek” łapie, siada mi na piersi i nie mogę oddychać. W końcu Jurek Pilch nie bez powodu mówił, że za Plantami to już tylko WOP-iści. Filmów nie da się kręcić bez pieniędzy, zaplecza producenckiego, technicznego i tak dalej. A w Krakowie pod tym względem nie ma wielkich możliwości. Ale i to na szczęście powoli się zmienia, jest na pewno o wiele lepiej, niż było. Podczas realizacji naszego ostatniego filmu Prawdziwe życie aniołów Kraków bardzo nas wspomógł finansowo i bez tych pieniędzy nasz film by zapewne nie powstał. Poza tym dzięki istnieniu KBF-u Kraków zyskał struktury ułatwiające filmowcom pracę, organizowanie planu zdjęciowego, wybór lokacji. Ludzie z KBF-u mają już spore doświadczenie w prowadzeniu produkcji, to jest bardzo sprawna oraz dobrze działająca ekipa. Ale mimo to prawdziwe filmowe życie jest gdzie indziej i jeśli ktoś ma naprawdę wielkie ambicje i chce zrobić światową karierę w tej branży, to pewnie powinien się rozejrzeć za innym miejscem na ziemi.
Sam mi kiedyś mówiłeś, że w Krakowie wolny rynek polega na tym, że się wolno chodzi po Rynku.
I to jest tu właśnie najpiękniejsze. I to niezwykle konweniuje z moją skromną naturą, dlatego nigdzie się stąd nie ruszam. Tak wybrałem i mam, co mam. Ale też moje ambicje nie są opętańczo nieposkromnione, nie dla mnie sława i czerwone dywany, ja, proszę pani, nawet fejsa nie mam, czyli jakbym nie istniał, w dodatku czytam drukowaną prasę, miesięcznik „Kraków i Świat” na przykład, i lubię posiedzieć w kawiarni, niespiesznie kontemplując rzeczywistość. No to sama powiedz, gdzie ja znajdę lepsze miejsce dla siebie? Coś za coś.
A jak sobie tak wolno idziesz przez Rynek, to spotykasz różnych ludzi. Ty miałeś chyba szczęście do wyjątkowych spotkań. Jak one wpłynęły na to, kim dzisiaj jesteś?
W mojej pracy oczywiście liczy się talent, to, co umiesz zrobić, no i pracowitość, choć nie do końca w moim przypadku. Jest jednak jedna rzecz, bez której w tej branży nigdy nie zaistniejesz, a która nazywa się szczęście. Po prostu. A to szczęście przejawia się także w spotykaniu odpowiednich ludzi. I w tym sensie ja go miałem naprawdę dużo. Dosyć wcześnie, właściwie już na początku swojej artystycznej drogi, udało mi się poznać ludzi zupełnie niezwykłych, którzy pomogli mi się rozwinąć, wręcz w jakiś sposób mnie ukształtowali. To były bardzo wyjątkowe relacje i wyjątkowe spotkania, bo też miałem przyjemność współpracować i zaprzyjaźniać z wyjątkowymi osobowościami i pięknymi ludźmi, jak Jerzy Trela, Krzysztof Globisz czy niezapomniany ksiądz profesor Józef Tischner, którego myślenie wywarło na mnie i na moją twórczość bardzo duży wpływ.
Jak doszło do waszego spotkania?
Zaraz kiedy przyjechałem do Krakowa, dowiedziałem się, że jakiś ksiądz z Podhala ma wykłady na Uniwersytecie Jagiellońskim, że gada gwarą, opowiada dowcipy, a przy tym mówi mądrze i pięknie. No więc, ja, co prawda „góral bagienny” jestem, ale jednak, poczułem powinowactwo ludzi z Gorc i pobiegłem na te wykłady z wielkim zainteresowaniem. I tak ta fascynacja Jego osobą się zaczęła. A potem robiliśmy Rozmowy na koniec wieku z Kasią Janowską i Piotrkiem Mucharskim, gdzie Tischner był jednym z bohaterów. W efekcie tego spotkania nakręciłem później Historię filozofii po góralsku. Na pewno to dzięki Tischnerowi patrzę na świat z większym optymizmem i nadzieją. On był niekiedy nazywany filozofem nadziei właśnie. Ale pozytywne postrzeganie ludzi i świata było i jest także w mojej naturze. Myślę, że wszystko to, co sam robię, w teatrze czy w filmie, ale i w życiu osobistym, można w skrócie określić mianem kopania w ogródku „nadzieja”.
W takim ogródku kopie też Fundacja Świat Ma Sens, którą założyłeś z Witkiem Beresiem, a która zajmuje się utrwalaniem i propagowaniem sukcesów Polski i Polaków.
Na pewno tak. A spotkanie z Witkiem było także jednym z najważniejszych w moim życiu spotkań. A ty wiesz, jak myśmy się w ogóle poznali? To jest jedna z tych rzeczy, które zawdzięczam Free Pubowi. To była kultowa już knajpa, którą prowadziłem przy Sławkowskiej, a równocześnie pisałem scenariusze. Kiedyś dostałem zlecenie na napisanie scenariusza do filmu animowanego dla dzieci o przekształceniach ekonomicznych w wolnej Polsce. Miał on wytłumaczyć maluchom, co to są pieniądze, co to jest konkurencja, wolny rynek, te sprawy, bo to był początek lat 90. i wszystko się dopiero rodziło. Zlecenie przyjąłem, ale szybko zdałem sobie sprawę, że ja nie mam bladego pojęcia o dzieciach, sam ich wtedy nie miałem i nie bardzo wiedziałem, jakim językiem z nimi gadać i jak do nich dotrzeć. I wtedy do Free przyszedł Bereś. Przypomniałem sobie, że on ma dwie córki, więc mówię mu: „Bereś, potrzebuję kogoś do współpracy. Ty masz, chłopie, małe dzieci, to będziesz wiedział, jak to zrobić”. I tu opowiedziałem mu w czym rzecz, a Bereś na to: „OK. Ale daj mi stówkę”, bo oczywiście nie wierzył, że coś z tego wyjdzie. Wyjąłem tę stówkę z barowej kasy, dałem mu i zabraliśmy się do roboty. Nie jesteś sobie w stanie wyobrazić jego miny, gdy po trzech czy czterech miesiącach przyniosłem worek pieniędzy, jakie zarobiliśmy. A Bereś, z błyskiem w oku, mówi: „To ja w wchodzę w branżę filmową!”. I tak ten nasz wózek jedzie już 30 lat. Jesteśmy jak stare, dobre małżeństwo. Pięknie się różnimy, mamy inne gusta, charaktery i wrażliwość, ale równocześnie pięknie się uzupełniamy.
Zdecydowanie jesteście dobrzy na długie dystanse. Ale nie tylko z Beresiem. Mówi się o tobie, że tworzysz kino familijne, bo przeważnie pracujesz z tą samą ekipą. Przez lata należał do niej nieżyjący już dziś Jerzy Trela.
Jurka poznałem przy okazji kręcenia Historii filozofii po góralsku. Znałem jego syna, Piotrka, który miał być operatorem tego filmu, więc poprosiłem go, żeby przedstawił mnie tacie. Byłem wtedy kompletnym debiutantem, coś tam robiłem dla telewizji, ale to nie były takie rzeczy, które mogły zaimponować Treli. Na spotkanie z nim szedłem jak na rozmowę z Panem Bogiem, obryty z filozofii Tischnera, z przeanalizowanym sto razy tekstem. Siedzimy na Rynku, ja mu to wszystko opowiadam, a Jurek słucha, słucha i mówi tym swoim głosem: „No, dobre, wiem, wiem, takie gawędziarstwo to jest. Ale jest jedna bardzo ważna sprawa – kalesony”. Zatkało mnie: „Jezu, jakie kalesony?” – myślę. „No, kalesony muszą być” – kontynuuje on. „Bo te góralskie portki to strasznie drapią”. I to był cały Jurek, od razu przechodził do konkretu, skracał dystans. Uświadomił mi przy okazji prostą sprawę – na cóż te wszystkie analizy, jak portki będą drapać. Nic nie zagrasz, jak cię portki drapią! I ja ten konkret od niego przejąłem. W pracy z aktorami staram się od razu przechodzić do sedna rzeczy, szukać clou sprawy, opierać się na intuicji.
Takim intuicyjnym aktorem jest też Krzysztof Globisz?
Z Krzysiem jest tak samo i zupełnie inaczej. On przede wszystkim musi uruchomić ciało. Chce wiedzieć, jak grana przez niego postać siedzi, jak się porusza. Zadaje mnóstwo tego rodzaju szczegółowych pytań. I to jest dobre, bo dzięki temu ja sam muszę sobie wiele rzeczy przemyśleć i poukładać w głowie. Obaj mają jednak to coś, co sprawia, że jak jest pięciu aktorów na scenie, to i tak patrzy się i słucha tylko ich, i w tym jest już ręka pana Boga. To dar, który trudno wypracować i wykształcić, z tym czymś się człowiek po prostu rodzi.
A co takiego anielskiego ma w sobie Krzysztof Globisz, że najpierw został Aniołem w Krakowie, potem Zakochanym Aniołem, a teraz dzięki niemu poznajemy Prawdziwe życie aniołów?
Po prostu ma w sobie urok niesfornego dzieciaka. Jak na Krzysia się patrzy, ale tak prywatnie, to wydaje się, że on ma wciąż siedem lat. To jest ten rodzaj energii, aury, w której podstawą jest szczerość wyrazu, prawda, w której nie ma cienia kalkulacji, wszystko jest na sto procent, jeśli śmiech, to na sto procent, jeśli złość, to na sto procent. I to jest organiczne zupełne, w tym sensie jest to właśnie ekspresja dziecka, niebywała naturalność i prostota, która jest u podstaw wspaniałego warsztatu. Gdy go zobaczyłem na planie Historii filozofii po góralsku, to od razu wiedziałem, że to anielska istota jest!
Teraz jego anielskość została sprowadzona na ziemię. Na ekranach już niedługo zobaczymy prawdziwą, choć sfabularyzowaną historię Krzysztofa Globisza, aktora, który ledwo przeżył udar i teraz z trudem wraca do zdrowia. Jak udało ci się go namówić na tak intymny film?
Oczywiście zaprocentowało tu jego zaufanie do mnie, lata naszej współpracy i koleżeństwa. Krzyś i jego żona Agnieszka, o której tak naprawdę jest ten film, wiedzą, że nie wykorzystałbym ich historii w jakiś nieodpowiedni sposób. Poza tym Krzyś doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że „anielskie” filmy opowiadały trochę o nas samych, o naszym życiu. Myśmy je, co prawda, robili z pewną lekkością, z przymrużeniem oka, trochę się wygłupialiśmy wszyscy. Chodziło nam o to, żeby miały w sobie pozytywną energię, która poprawi ludziom nastrój. Ale równocześnie zawsze staraliśmy się w nich przemycić coś poważniejszego. Tak jak w Aniele w Krakowie, w którym główna bohaterka umiera i na jej śmierć nie da się nic poradzić, nawet będąc aniołem, nawet mając telefon do Pana Boga i czarodziejski aerozol w płynie. Bo to, co ma się stać, stać się musi. A to, co miało się stać, to się stało.
Rzeczywiście, egzystencjalne pytania gdzieś zawsze w twoich filmach tkwiły, ale były ukryte za nutką humoru, dowcipu. Teraz jednak w Prawdziwym życiu aniołów one wychodzą na plan pierwszy.
Bo tak właśnie potoczyło się nasze życie. Łatwo być szczęśliwym, kiedy życie nam sprzyja, kiedy wszystko się udaje i idzie po naszej myśli, nie ma choroby czy innego nieszczęścia. Ale co zrobić, kiedy życie mówi „sprawdzam”, jak się wtedy zachować, jak sobie z tym radzić, gdzie szukać nadziei, jak pozostać sobą? Najpierw ja zachorowałem i przeszedłem poważną operację. Później Krzysiu dostał udaru. To był ten moment, kiedy trzeba było sobie powiedzieć, że nie wszystko jest takie fajne jak w naszych filmach. I tak narodził się pomysł zamknięcia tej anielskiej historii. Opowiedzenia prawdziwego życia aniołów. Wahałem się na początku, Bereś namawiał. W końcu sam zrozumiałem, że powinienem nakręcić ten film, kiedy zobaczyłem Krzysztofa już po udarze, grającego w spektaklu Wieloryb. The Globe. Przekonałem się wtedy, że on jest wciąż stuprocentowym aktorem, który, choć ma pewne ograniczenia, to jednak doskonale wie, co robi. Zostały mu wszystkie umiejętności aktorskie, choć innymi środkami buduje dziś role. Ma problemy z mową, trudno mu wypowiedzieć niektóre słowa, ale wciąż ma pełną kontrolę nad procesem twórczym. I to było decydujące.
Nie nakręciłeś filmu o chorobie, tylko film o miłości. Jaki wpływ na to miała Agnieszka Globisz?
Zasadniczy, bo to jest właściwie opowieść o niej. Krzysztof nie pamięta prawie nic z tamtego czasu. Dlatego w Prawdziwym życiu aniołów patrzymy na niego oczami żony. Choć ze względów dramaturgicznych musiałem trochę te wydarzenia przeinterpretować, to one miały naprawdę miejsce. Niektóre dialogi, słowa, które tu padają, zostały wypowiedziane naprawdę. W tym sensie jest to właściwie film dokumentalny. Kinga Preis, która gra główną bohaterkę, świetnie oddaje energię Agnieszki. To jest niezwykle mocna kobieta, ja nazywam ją „czołgiem” pozytywnego działania. Nie ma na nią mocnych. Ona zrobi wszystko jak trzeba, to zawiezie męża do joginów do Nepalu, załatwi telefon do Pana Boga i magiczny płyn w aerozolu… To jest bohaterka, która nie ma czasu myśleć, że jest źle. Jakby usiadła i się rozpłakała, to byłby koniec. Więc nie siada. Ile ją to kosztuje, ile Golgot musi przejść, możemy się tylko domyślać. Dlatego ten film poświęcony jest Agnieszce i wszystkim tym, którzy trwają w miłości. Gdy robiliśmy film o Marku Edelmanie, to on mówił, że w getcie bez miłości, bez bliskości nikt by nie przetrwał. A udar czy choroba to takie nasze getto jest, w którym nie przetrwasz, jeśli jesteś sam. Dlatego jestem przekonany, że w tym coraz bardziej zwariowanym świecie liczy się tylko miłość, ona jest tym, co może nas uratować. I o tym jest ten film, nie o chorobie.
W Prawdziwym życiu aniołów ważna jest też przyjaźń. Wzruszyły mnie sceny z Jerzym Trelą, który karmi chorego kolegę rosołkiem.
To jest jedna z tak zwanych magicznych scen, która rozgrywa się w górach. Film oparłem na założeniu, że z jednej strony Krzyśka ratowała żona i miłość, ale z drugiej – wyobraźnia. Wymyśliłem sobie, że to ona pozwala mu uciekać ze szpitala, a to na scenę, do teatru, a to w góry, gdzie spotyka przyjaciół. Myśmy to kręcili w słowackich Tatrach. Prawdziwych! Nie na żadnym tam green screenie! Wywieźliśmy Krzysia na 1 tys. 700 metrów, na specjalnym wózku na płozach, który ciągnęło siedmiu gości. On sobie tak jechał i na całe gardło śpiewał operowe arie, które niosły się po górach. Owinięty termicznym kocykiem w złotym kolorze wyglądał jak jakieś indyjskie bóstwo. I jak tu nie kochać tego faceta?
Na ekranie Globisz ucieka w wyobraźni też do teatru. Czy to również jest dla niego takie miejsce, dające mu schronienie?
Tak myślę. On nie istnieje bez teatru. Jest scena, w której leży w wannie, a wszystko odbywa się na scenie. To zresztą ta sama wanna, w której leżał w spektaklu Krystiana Lupy Zaratustra. Przychodzą do niego pielęgniarki, które rozkładają parasole, bo zaczyna padać deszcz, i nagle zaczynają tańczyć. Realność miesza się ze sceniczną ułudą, wszystko nakłada się na siebie i tworzy jakąś dodatkową, odrębną rzeczywistość, ale właśnie te ucieczki w wyimaginowany świat pozwalają oddalić się od nieszczęścia, w którym tkwi bohater filmu, dają mu siłę.
Chyba też czerepie ją ze słów Jerzego Treli? Myślę, że nie przez przypadek to właśnie on tłumaczy bohaterowi, że życie składa się z małych rzeczy – z małej wódeczki wypitej z przyjacielem, z małego piwka na kaca.
Masz rację. Jak się słucha mądrych ludzi, to się to wie. Józef Tischner nauczył mnie, żebym nie szukał prawdy, ino kolegów. Marek Edelman mówił, że najważniejsze jest życie i grupa przyjaciół. Niby banalne, ale według mnie, nikt nic lepszego nie wymyślił. Żadne idee, żadne pieniądze nic nie dadzą, jeśli nie znajdziesz w sobie radości z małych, prostych zdarzeń i rzeczy. Można oczywiście szukać czegoś więcej, ale niewiele więcej się znajdzie.
Takie małe rzeczy mogą dać siłę, by zacząć życie od nowa. Ciekawe w filmie są retrospekcje, kiedy pokazujesz swojego bohatera jako człowieka, który wcale nie był święty, który się upijał, którego studentki musiały odprowadzać do hotelowego pokoju, bo inaczej by nie trafił.
Nie zamierzaliśmy w filmie niczego lukrować ani ukrywać. I to była wspólna z Krzysiem decyzja. Były przecież w jego życiu chwile jasności, ale i mroku, to zupełnie oczywiste. Ja jednak stawiam tu nieco prowokacyjną tezę, że Krzysiu przed udarem w jakimś sensie był bardziej nieszczęśliwy niż teraz, żył pod presją oczekiwań, ocen, chyba także zawodowego wypalenia. I może dlatego jakiś czas po udarze podobno wypowiedział słowa: „Ja wolny”. Oczywiście nie mówię tu o tym, że dobrze jest mieć udar, że po udarze będziemy szczęśliwsi, ale przyznaję, że tego rodzaju prowokacyjną myśl przyjąłem na potrzeby dramaturgiczne filmu.
Przypomniałam scenę pijaństwa nie bez powodu. Alkohol w twojej twórczości zawsze istniał, choć przeważnie kojarzy się z weselszymi sytuacjami. Ostatnio na scenie Teatru Bagatela wyreżyserowałeś Pijaków Franciszka Bohomolca. Co cię uwiodło w tym XVIII-wiecznym tekście?
Sama wiesz, że lubię imprezować. Alkohol w moim życiu to nie bagatela, zawsze mi towarzyszył, dlatego uznałem, że to tytuł dla mnie i scena dla mnie. Wydawało mi się, że ciekawie będzie popatrzeć na ten tekst z dzisiejszej perspektywy. I okazuje się, że Polacy, jak pili 300 lat temu, tak piją i teraz, z dzikością w sercach, z szaleństwem, i na umór, do tak zwanego spodu. To nasuwa pytania i pozwala się przyjrzeć naszej naturze. Czy picie to nieusuwalna część polskiej duszy, naszej polskiej tożsamości? Może nasz narodowy charakter z picia się bierze? Główny bohater Pijakiewicz mówi w przedstawieniu takie oto zdanie: „Niby Włosi więcej od nas piją, ale co to za picie jest. Z czego my mamy ból głowy, to oni umierają”. I coś w tym jest! Opilstwo to nasz sport narodowy, w którym wiedziemy prym w Europie! Chyba tylko nasi sąsiedzi na wschodzie mogą się z nami mierzyć.
Kończysz Pijaków piosenką Jestem jak motyl, która traktuje o płynnej używce. Refren śpiewanego niegdyś przez Andrzeja Grabowskiego utworu brzmi: „Jest dobrze, jest dobrze, ale nie najgorzej jest”. Czy to nie jest też przypadkiem motto twojej twórczości?
Ba, to jest nie tylko motto mojej twórczości, ale i mojego życia. Jest dobrze, ale nie najgorzej jest! Czyli zasada złotego środka, proszę pani. Bo, jak pisał mój mistrz Tischner: „Na tym polega rozumne żywobycie, co by się nie dać skrajnościom, ino wse w złoty środek utrefić”. I tak też staram się żyć i myśleć o świecie. No, a teraz natura wzywa, idę podlać kwiatki. Widzisz, już zrobiło się chłodniej.
Artur Więcek, ps. „Baron” (ur. 10 maja 1967 w Limanowej) – reżyser i scenarzysta filmowy oraz teatralny. Debiutował serialem, przekształconym w film pełnometrażowy, Historia filozofii po góralsku według ks. Józefa Tischnera (1999–2005), nagradzanym m.in. na Festiwalu Sztuki Filmowej „Prowincjonalia” za „szczególny rodzaj piękna” oraz na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni – Nagrodą Przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. W 2002 roku ciepło został przyjęty jego Anioł w Krakowie, za którego zdobył w Gdyni znowu nagrodę, tym razem za debiut. Poza tym jest autorem pełnometrażowych: Zakochanego Anioła (2005), Wszystkich kobiet Mateusza (2012), Prawdziwego życia aniołów (2022). Jest także twórcą teatralnym i telewizyjnym.