… ma sens – mimo wszystko
Nadchodzące wybory zadecydują o kształcie kraju na dłużej niż tylko na czteroletnią kadencję parlamentu. Tymczasem jesteśmy podzieleni bardziej niż kiedykolwiek. Warto jednak pamiętać, że potem nadal wszyscy będziemy mieszkać w tym samym domu. Ale jest nadzieja – miasta. Wolne, piękne, zamożne. Odnajdźmy je. Bo taka Polska ma sens.
… w słoneczny dzień w szklanej fasadzie „ajsu”, czyli centrum kongresowego ICE, spoglądającego na Kraków zza Wisły, z Dębnik, odbija się Wawel. Obok płynie swoim dachem wajdowska Manggha. A wszystko spaja Wisła…
A we Wrocławiu, na cmentarzu Grabiszyńskim surowy, drewniany krzyż przypomina, że jesteśmy z różnych części świata i kraju. W Białymstoku oszałamiający pychą wielmożów pałac Branickich wymusza pokłon.
Albo podróż w czasie – do przeszłości i w przyszłość. Warszawa. Pałac Kultury i Nauki niegdyś imienia Józefa Stalina. A obok strzeliste wieże polskiego Manhattanu. Żagiel Libeskinda. Najwyższy Warsaw Spire. Za chwilę Varso Tower projektu Normana Fostera, jednego z najsłynniejszych architektów świata. Szkło i stal, chrom i błysk. Jest coraz wyżej, i wyżej, za chwilę będzie najwyżej w Europie. Oddech odbierają dwie rzeczy: rozmach budynków i… ceny ich metra kwadratowego.
Najważniejsze dla odczytania roli miasta jest połączenie pamięci z emocjami. Bo jeśli cokolwiek do miasta czujemy, to wtedy, gdy choćby lekko, fizykalnie się do niego zbliżamy. Najpierw pojawiają się przeżycia estetyczne: profil różnych miejsc czy jakaś znajoma bryła, która jest dla nas prywatnym symbolem miasta.
Ale nawet gdy podróżujemy do miasta tylko myślą, pojawiają się emocje. Choćby miłość. Uczucie jedno z najważniejszych, jakże często łączy się z miejscami miasta. Jakże często nasze dobre emocje, dobrą pamięć przenosimy na te dzisiejsze miejsca miast, czasem zmienione, lecz to dzięki nim podróżujemy do pamięci spojrzeń, spotkań, pocałunków.
Kiedy myślimy o przyszłości tych miejsc, bywa gorzej. Bo miasto z istoty niesie wiele wyzwań – a więc niepewności.
Ale przecież jakoś to przezwyciężamy, włączając się choćby w inicjatywy lokalne, ruchy miejskie, budżety obywatelskie.
Dlaczego udaje się myśleć pozytywnie?
Bo tak naprawdę ważne dla odczytania współczesnego miasta, dostrzeżenia szans, jakie daje, jest zauważenie ludzi, którzy je tworzą i w nim tworzą. Poczucie przynależności do grupy ludzi wywodzących się z danego miasta jest praprzyczyną miłości do miejsca, w którym się mieszka.
Bo czy o duszy poszczególnych miast świadczy maczanka po krakowsku i wódka Gdańska? A nawet – wyższy drapacz chmur, potężniejszy pałac i większy rynek? Czy raczej o duszy miasta więcej mówi Michała Zabłockiego „A w Krakowie na Brackiej pada deszcz…” wyśpiewywany przez Grzegorza Turnaua? I gdański, magiczny Most Weisera Dawidka z powieści Pawła Huelle?
Może dlatego mawiał nam Marek Edelman: „Ojczyzna to mieszkanie, w którym się żyje, dom, przed którym stoi drzewo albo nie stoi, podwórko. I piątka czy dziesiątka przyjaciół. To jest ojczyzna”.
Wiemy jedno: najpierw ludzie związani ze swym miastami.
To jest nadzieją dla Polski trzeciej dziesiątki trzeciego tysiąclecia. W tym kraju niepomiernie podzielonym musi ponownie wykiełkować świadomość tego, że duma z własnego kawałka przestrzeni – jest ponad sporem.
Od tego zacznie się odbudowa polskiej, obywatelskiej wspólnoty? Naiwne? Może… Ale przecież Polska musi mieć jakiś sens. Mimo wszystko.
BIAŁYSTOK dla Grzegorza Kasdepke (urodzonego tam w 1972 roku) to miejsce magiczno-wspomnieniowe. Kasdepke to nie tylko autor ponad sześćdziesięciu (!) książek, nie tylko niegdysiejszy wieloletni naczelny magazynu dla dzieci „Świerszczyk”, nie tylko laureat mnóstwa nagród (od Książki Roku polskiej sekcji IBBY poprzez Nagrodę Literacką im. Kornela Makuszyńskiego aż po pewną ważną, państwową, acz nieprzyjętą na znak protestu). Przede wszystkim jest uwielbiany przez czytelników, tak wrażliwych jak tylko może twórca marzyć. Bo Kasdepke pisze dla dzieci. Ale i przy nich starsi coś z tego mają.
Dla niego, od lat mieszkańca Warszawy, Białystok ma swoisty smak proustowskiej magdalenki…
– Pan Marcel Proust miał swoje magdalenki, a ja – Magdalenkę; niedużą, zgrabną, o której wszystkie chłopaki z Białegostoku mówiły poufale (bo dawała się zdobywać wielokrotnie), lecz i z uwielbieniem (bo przyjmowała każdego). Była pierwszą myślą, gdy nachodziła nas ochota na figlowanie – a nachodziła przecież ciągle! Latem kręciła nam w głowach niemal do nieprzytomności; odurzeni gorącem i zapachem nazywanych po białorusku kwiatów staczaliśmy się w bezdenne studnie marzeń… Zimą wytaczała z nas krew. Pamiętam czerwone plamy przy trzeszczących od mrozu oszronionych drzewach. Pamiętam płacz tych, którzy myśleli, że Magdalenka nikogo nie skrzywdzi. Była to dobra nauczka na przyszłość – spoufalając się, nie należy usypiać czujności. Pozwalała nam na dużo, ale wiedzieliśmy, że kryje tajemnice. Jej milczenie rezonowało w naszych głowach pożądaniem i strachem.
A teraz proszę, żeby Szanowni Czytelnicy porzucili wyobrażenie zmysłowego, lecz i na wpół zdziczałego dziewczęcia spod znaku Cinecitta i Felliniego. Pożegnajmy się ze zgrabnymi nogami, dekoltem i z przygryzionymi wargami. Moja białostocka Magdalenka była wyłącznie krągłościami – odzianymi w zieleń – a zamiast korony czy migotliwego diademu dźwigała niedużą cerkiewkę. Wzgórze Świętej Marii Magdaleny. Moje podlaskie Kilimandżaro. Moja preria, na której polowałem z Winnetou na bizony. Moja bezludna wyspa, na której szukałem skarbów. Mój podręczny skład butelek gotowych do sprzedaży! Moje pierwsze lekcje cyrylicy (gdy wśród wysokich traw trafiałem na płyty o literkach jak zastygłe w słońcu jaszczurki). Moje kino dozwolone od lat osiemnastu – odgrywane prawie każdego dnia na żywo.
Magdalenka – wzgórze tajemnic, wzgórze obietnic. Nadgryzione z jednej strony przez amfiteatr postawiony tylko po to, aby Gierek mógł w centrum miasta rozpocząć święto wsi – dożynki! Przytulone do żydowskiego cmentarza, który tak sprytnie przepoczwarzył się w park, że dzisiaj nikt o nim nie pamięta – choć przed wojną był największy na całym Podlasiu. Magdalenka, która okazała się górą z baśni – i urodziła najprawdziwszy gmach opery. Symbol tego, co naprawdę przeraża w polskich miastach – symbol niepamięci.
KATOWICE. Jarosław Makowski, historyk filozofii, publicysta, autor znakomitych rozpraw o księdzu Tischnerze, przez wiele lat związany z Krakowem i „Tygodnikiem Powszechnym”. Dziś jest dyrektorem Muzeum Ziemi Kozielskiej w Kędzierzynie-Koźlu. Ale najwięcej serca oddaje Górnemu Śląskowi, zwłaszcza Katowicom, gdzie był radnym, gdzie kandydował na prezydenta i gdzie mieszka.
– „Moja ojczyzna jest tam, gdzie jest mi dobrze” – powiada rosyjski filozof Lew Szestow. Moją Ojczyzną stał się katowicki Nikiszowiec. Stwierdzenie „stał jest” jest tu kluczowe, bo przez długi czas byłem pielgrzymem. Pomieszkiwałem to tu, to tam. W różnych miastach: Łodzi, Krakowie, Warszawie. Ale wybrałem Katowice. Nie dlatego, że inne miasta mnie rozczarowały, ale dlatego, że człowiek potrzebuje ojczyzny. I musi dokonać wyboru. A miejsce, z którym chce się związać na całe życie, to wybór fundamentalny.
Dlaczego Nikiszowiec? Przyznaję jak na spowiedzi, że Nikiszowiec znałem – zanim tu trafiłem – tylko z fotografii i filmów Kazimierza Kutza, jednego z najprzekorniejszych śląskich artystów. Kutz na Nikiszu nakręcił dwie części słynnego tryptyku śląskiego: Sól ziemi czarnej (1969) i Perłę w Koronie (1971). Sam trafiłem na Nikisz w marcu roku 2013. Jechałem z mieszanymi uczuciami, bojaźnią i drżeniem. Nikisz nie miał dobrej sławy. Skupiał negatywne stereotypy na temat tak zwanych niebezpiecznych dzielnic. A więc, jak w takiej dzielnicy pojawi się obcy, a ja obcym byłem, to może oberwać.
Zaryzykowałem. Był marzec. Roztapiający się śnieg. Mieszkańcy przemykający między ajnfartami, by szybko skryć się w familokach, które – dziś, jako lokator, to wiem – są wspaniałym konceptem na mieszkania. Co więcej: niesprzyjająca pogoda, którą wybrałem sobie na zwiedzanie Nikisza, nie mogła przyćmić tego wrażenia, które w każdym, jak sądzę, przybyszu, on wywołuje. Katowicki Nikisz, czy to się komuś podoba czy nie, kusi, zachwyca, uwodzi.
Nikiszowiec kusi tajemniczością. Przekraczając próg Nikisza możesz poczuć się tak, jak byś wkraczał do nieznanego labiryntu. Z tą różnicą, że z nikiszowych tajemniczych uliczek, podwórek, zaułków i bram nie chcesz wychodzić. Ba, chcesz się w nich gubić. Bo czas się zatrzymał, a cudowna chwila obcowania z Nikiszem nie powinna się skończyć.
Nikiszowiec zachwyca architekturą. To osiedle „idealne”, zaprojektowane przez wybitnych architektów Emila i Georga Zillmannów, na pierwszy rzut oka wydaje się toporne. Na dzielnicę składa się dziewięć zamkniętych pierścieniowo bloków różnej wielkości. Przeznaczenie: mieszkania dla górników. Wystarczy jednak wprawne oko i krótki spacer, by zdać sobie sprawę, że nie ma dwóch takich samych familoków. Familoki różnią się drobnymi szczegółami: kształt okien, wykurzy, balkonów…
I wreszcie: Nikiszowiec uwodzi. Chcesz tu zamieszkać. Jest w tym miejscu jakaś obietnica, że gdy ulegniesz tej pokusie uwiedziony magią miejsca, to w zamian otrzymasz coś wyjątkowego. Ojczyznę. Choć przybyłem na Nikisz jako obcy, nie przypominam sobie, by kiedykolwiek moi sąsiedzi dali mi odczuć, że nie jestem u siebie.
KRAKÓW. Chodząc tu po ulicach, co rusz natykasz się nie tyle na historię, ile na fascynujących ludzi kultury. Niestety, wielu z nich odchodzi, pozostawiając wyrwy nie do załatania. Jakże fajnie było choćby napić się wieczorem w Bombie na placu Szczepańskim ze Zbigniewem Wodeckim! Niestety – w maju 2017 roku zmarł niespodzianie i za wcześnie.
Jego młodsza córka Katarzyna Wodecka-Stubbs, poza naturalną miłością do ojca, próbuje go dawać teraz także Krakowowi – cały czas. Jest więc Fundacja im. Zbigniewa Wodeckiego, a przede wszystkim coroczny, kilkudniowy festiwal mu poświęcony, podczas którego sale pękają w szwach. Krótko mówiąc, ludzie nadal chcą słuchać tej muzyki. Ale też każdy wie, że Wodecki to nie tylko śpiew. Tworzył muzykę teatralną, oratoria, komponował utwory jazzowe, grywał z tak legendarnymi artystami jak Ewa Demarczyk czy Marek Grechuta. No i cieszył się życiem. Nic dziwnego, że myślą przewodnią spotkań festiwalowych jest fraza z tekstu Jacka Cygana do piosenki Chwytaj dzień: „Trzymaj się w życiu tego, co łagodne, co pogodne, co ci w duszy gra”.
Kasia ciepło patrzy na miasto:
– Kraków to miasto łagodne i przytulne. Co dzień mam przywilej spacerować po naszym starym mieście, bo i życie, i pracę związałam z Krakowem. To brzmi może przewrotnie, ale mimo rzeszy turystów wcale się nie chowamy, z przyjaciółmi spotykamy się często w przytulnej witrynie z widokiem na Rynek czy w uliczkach wokół. Te same miejsca, twarze te same, kamienice. Jesteśmy w domu.
Tata uwielbiał to miasto. Kiedy wracał z koncertów, wyruszał z dziećmi, później i z wnukami, ulicą Grodzką spod zamku na Rynek, rozdając oczywiście autografy i rozmawiając z przechodniami. Zupa rybna w Szarej, tatar u Barana, spotkanie z przyjaciółmi w Loży czy kawa w galerii Andrzeja Mleczki, to taki rytualny szlak.
Kraków jest też chętny – chętny dobrego jedzenia, kina, muzyki. Organizuję Wodecki Twist Festiwal – w założeniu ogólnopolski, ale wszystkie sceny koncertowe naturalnie wpisują się w Kraków, jego sale koncertowe i plenery nad Wisłą. Zawsze pełne, życzliwe, chętne.
ŁÓDŹ, Księży Młyn. To miasto w mieście. Karol Scheibler w II połowie XIX zbudował tu największy w Łodzi budynek przędzalni bawełny, domy dla robotniczych rodzin, tzw. famuły, konsum, czyli sklep fabryczny, straż pożarną, szpital, szkołę, zespół pałacowy i park ze stawem. Wtedy zaczął się okres świetności największego podówczas kompleksu przemysłowo-mieszkalnego w Europie. Andrzej Wajda znalazł tu potem idealne miejsce do odtworzenia XIX-wiecznego molocha i tu kręcił Ziemię obiecaną.
Paweł Herzog (rocznik 1977, fotografik, autor wielu wystaw i projektów w kraju i za granicą) w Łodzi mieszka od zawsze. I choć oszałamiające zdjęcia robi na całym świecie, to te łódzkie są dla niego nader ważne.
– Księży Młyn to było miejsce zapomniane i niszczejące. Dopiero od kilku lat dzielnica się odradza. Budynki fabryczne zamieniono na komfortowe lofty, magazyny na kawiarnie, odnawiane są też famuły – niektóre przeznaczono na pracownie artystów. Dziś to miasto w mieście jest jednym z najciekawszych zabytków przemysłowych na świecie.
Tutaj czuje się klimat starej fabrycznej Łodzi. Spacer uliczkami wyłożonymi kocimi łbami wśród ceglanych budynków to możliwość przeniesienia się w czasie, a dla fotografa źródło inspiracji.
POZNAŃ. Do Teatru Ósmego Dnia wchodzi się w sposób niepozorny, choć znajduje się w budynku reprezentacyjnym – Arkadii. Wzniesiona na początku wieku XIX, od początku miała być teatrem (i chwilami bywała). To pod Arkadią 27 grudnia 1918 podczas szturmu na prezydium policji pruskiej zlokalizowanej po drugiej stronie zginął pierwszy powstaniec wielkopolski – Franciszek Ratajczak. Przed wojną znalazło tu miejsce studio Polskiego Radia, po wojnie knajpa, a po komunizmie – kasyno. Dziś to reprezentacyjny gmach poznańskiej kultury. Tu mieści się Wydawnictwo Miejskie Posnania (kłaniamy się!) oraz – uwaga – jedno z najważniejszych zjawisk kulturalnych Polski ostatniego półwiecza: właśnie Teatr Ósmego Dnia.
Socjolożka Aldona Jawłowska napisała o nim książkę pod trafnym tytułem Więcej niż teatr. Zaczął się jako teatr studencki, założony przez Lecha Raczaka oraz Tomasza Szymańskiego jeszcze w połowie lat 60. Od Marca’68 stał się sceną na dobre zaangażowaną. Polityczną wręcz. Wtedy do zespołu doszlusowali Ewa Wójciak, Adam Borowski, Tadeusz Janiszewski i Marcin Kęszycki (do dziś w zespole). Ich spektakle były komentarzem do PRL, a podpisanie przez twórców protestu przeciw komunizującym zmianom konstytucji i działalność w opozycji przyniosły represje, a po stanie wojennym – rozwiązanie teatru.
Ósemki uratowała wolna Polska.
Ale nie ma tu dziś choćby malutkiego pomnika. Może to i dobrze, bo dzięki temu teatr nadal jest autentyczny, a jego twórcy nie boją się deklarować swoich przekonań. I ciągle są sobą. Rozmawiają z publicznością. Sprzeciwiają się nawet nie tyle władzy, ile po prostu – niesprawiedliwości.
Tak jak za PRL hitami były spektakle Ach, jakże godnie żyliśmy (1979) czy Raport z oblężonego miasta (1983), tak w wolnej Polsce mówi się o Arce (2000) zainspirowaną wojną w Czeczenii czy Teczkach (2007) opartych na materiałach z IPN.
Małgorzata Grupińska-Bis, polonistka, menadżer kultury, od roku 2015 dyrektorka Teatru:
– Miejsce w którym się dobrze czuję, to oczywiście Teatr Ósmego Dnia – bo to jest więcej niż teatr… To ośrodek demokratyczny, miejsce spotkań różnych pokoleń i środowisk, wciąż przyglądający się światu i komentujący go… Miejsce spotkań z teatrem offowym, filmem czy literaturą… Ciągle pod prąd… Ostoja dla artystów poszukujących.
Ale moim symbolem miasta jest Rozbrat.org – centrum kultury alternatywnej, niezwykle istotne w tkance miasta, skupiające ludzi gotowych bronić słabszego, patrzących władzy na ręce. Oni pierwsi stają w obronie uciskanych pracowników czy nękanych lokatorów…
Patrząc na polskie miasta, najbardziej boję się niemądrej władzy i zarządzania zza biurka. Zamknięcia się w procedurach. To jest zabójcze dla miast i aktywności obywateli.
No i drzewa… Polityka wycinania drzew pod inwestycje zabija nas wszystkich.
SZCZECIN. Henryk Sawka, honorowy obywatel i jego mieszkaniec od lat – oraz rysownik błyskotliwie komentujący naszą rzeczywistość, nie ma wątpliwości.
– To najbardziej europejskie miasto w Polsce. Wygląda europejsko i głosuje europejsko. Kiedy chodzę po ulicach Szczecina, czasem myślę, że jestem na Prenzlauer Berg lub innym miejscu Berlina, a czasem, że we Wrocławiu. Jeśli ktoś jest u nas pierwszy raz, wsadzam go najpierw w łódkę i pokazuję miasto od strony wody. A jeśli ma chorobę morską, to od strony Starej Rzeźni – czyli też niejako przez rzekę. Jest kupiony.
Kiedyś znajomy zapytał, kiedy wreszcie przeniosę się do stolicy. – Wiesz, to nie ma sensu – odparłem – w Szczecinie mam tylko dwadzieścia kilometrów do cywilizacji i półtorej godziny drogi do Berlina.
– A kiedy byłeś tam ostatnio?
– Przedwczoraj!
– A gdzie?
– W IKEI.
WARSZAWA, Chmielna 33. Centrum samego centrum. Mogłoby się wydawać, że w sąsiedztwie Pałacu Kultury, Giełdy i dawnego hotelu Forum nic innego w tej części miasta być nie może poza grillowanymi ośmiorniczkami, biznesowymi lunchami i platynowymi kartami kredytowymi.
A jednak jest tu również inny duch: kino Atlantic. Rzecz nie w tym, że to najstarsze nieprzerwanie działające kino w Warszawie, otwarte w lutym 1930 roku jako obiekt najnowocześniejszy i pierwszy całkowicie przystosowany do filmów dźwiękowych. I nie w tym, że wystartowało jako pierwsze kino powojennej Warszawy we wrześniu 1945 roku.
Tu dzieją się rzeczy z innego porządku – tu Artur Wolski (z wykształcenia teolog i etyk, a od dwudziestu lat belfer) organizuje spotkania z twórcami, humanistami, a nawet politykami. Jak zaczął w roku 2009 (przedtem przez sześć lat współtworzył klub-księgarnię Czuły Barbarzyńca), tak rok w rok prowadzi z setkę takich spotkań.
Ktoś powie – działacz kultury. Lepiej jednak powiedzieć – amator kultury, bo to słowo pochodzi od włoskiego amare – czyli ktoś, kto kocha.
Tak, Wolski kocha – i to nie tylko kulturę, ale bardziej – rozmowę. Spotkanie. W ten sposób tworzy przy Atlanticu społeczność – ogromną, bo właściwie nie ma imprezy, na którą darmowe wejściówki nie skończyłyby się w kilka godzin po ogłoszeniu zapisów – a i młodych na sali jest mnóstwo.
Były już spotkania z Jiřím Menzlem, Agatą Buzek, Joanną Kos-Krauze i Krzysztofem Krauze, Wojciechem Smarzowskim, Robertem Więckiewiczem, Adamem Michnikiem, Hanną Krall, Jerzym Stuhrem, Andrzejem Sewerynem oraz z innymi wielkimi świata… Do tego urodziny i jubileusze – choćby Ryszarda Kapuścińskiego, Władysława Bartoszewskiego, Tadeusza Mazowieckiego, Tadeusza Konwickiego.
I dziesiątki akcji społecznych. „Książka na podryw”, „Czytam! Daję słowo!”, „Uczniowska Rzeczpospolita Obywateli”, „Lekcje o Wolności”, „Wszyscy jesteśmy z Kieślowskiego”, „Malując nieostrość”, „1981–2016. Stan wojenny – Stan pokoju”. A ostatnio „Jestem z wolności” i „100 procent wolności”.
A w tym wszystkim jest projekt „Entropia słowa” – czyli chaos i słowo. Bo tu miejsce jest i na książkę, i na film, i na muzykę, i na grafikę, i na poezję
Artur tłumaczy:
– Co jest najważniejsze w tym wszystkim? Żeby uświadomić młodym, że tylko przez żywe spotkania i rozmowy można poznać drugiego człowieka. Że tak się buduje dialog – z dziećmi, rodzicami, twórcami. Że nowe technologie są ważne w komunikacji, ale ważniejsze jest spotkanie twarzą w twarz, ręka w rękę, sercem w serce.
A gdy spytać Wolskiego, co najlepiej go opisuje, nieodmiennie mówi:
– Chyba najważniejsze jest to, że podawałem płaszcz Sławomirowi Mrożkowi.
WROCŁAW. Marta Mizuro (dziennikarka, redaktorka miesięcznika „Odra”, krytyczka, Laureatka Nagrody im. Ludwika Frydego przyznawanej przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Krytyki Literackiej) mieszka w tym mieście od trzydziestu lat jako wnuczka repatriantów z obwodu witebskiego (dziś Białoruś). Ci z kolei przybyli tu w 1946 roku…
Jej spojrzenie musi być specyficzne.
– We Wrocławiu nie można przywiązywać się do miejsc, bo ciągle się zmieniają. Jednak cmentarz Grabiszyński stał jak stoi, na nim zaś – od mojego zawsze – nagrobek będący skrzyżowaniem kapliczki ze świątkiem. Wyróżnia się on nie tylko szlachetną prostotą, lecz także wysokością. To dzięki niemu trafiam do znajdującego się tuż obok grobu moich krewnych. Miejsce spoczynku bliżej mi nieznanej Danuty Hering (zmarła w tym samym roku co moja prababcia, dlatego leżą po sąsiedzku), mój osobisty drogowskaz, musi więc przetrwać. Na szczęście, choć nagrobek jest drewniany, opiera się czasowi. Za to kamienne łoża pogrzebanych już po wojnie Polaków, Niemców, Ukraińców, Rosjan czy Greków dosłownie zapadają się pod ziemię, bo ich krewni także już zalegli w ziemi. Na Grabiszyńskim nie ma zabytków i grobów bohaterów, ale właśnie tu przypominam sobie o wielokulturowej wrocławskiej duszy.
GDAŃSK. Antoni Pawlak, człowiek Trójmiasta (rocznik 1952, urodzony w Sopocie).
Poeta, prozaik, w PRL działacz opozycji demokratycznej, członek redakcji podziemnego kwartalnika literackiego „Puls”, w sierpniu 1980 uczestnik strajku w Stoczni Gdańskiej, po wprowadzeniu stanu wojennego internowany. W wolnej Polsce współtworzył „Gazetę Wyborczą”, a potem „Super Express”. Wśród mnóstwa jego książek warto wymienić Książeczkę wojskową (1981), Obudzimy się nagle w pędzących pociągach (1981), Brulion wojenny (1983), Każdy z was jest Wałęsą (współautor Marian Terlecki, 1984), Zapiski na paczce papierosów (2018).
Ale równie ciekawym etapem jego życia jest dziesięcioletnia praca jako rzecznika prasowego prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza.
– „Będąc samorządowcem czy politykiem, warto i trzeba mieć marzenia”, napisał Paweł w książce Gdańsk jako wyzwanie. I właśnie z marzeniami najbardziej mi się kojarzy. Bo był wizjonerem. Ale miał też rzadkie szczęście, że udawało mu się te marzenia wcielać w życie.
W roku 1987 nie był jeszcze prezydentem, a przewodniczącym rady miasta. Miał ledwie 32 lata. I właśnie wtedy zaświtał mu pomysł utworzenia Europejskiego Centrum Solidarności. Odwiedzał możnych tego kraju i próbował zrobić z nich sojuszników projektu. Średnio to wyszło, bo większość twierdziła, że pomysł świetny, ale nierealny.
Ale Adamowicz był uparty. Nie zrażał się niepowodzeniami. I dzięki temu w sierpniu 2014 roku okazały budynek Europejskiego Centrum Solidarności został otwarty. Krążyłem wśród zwiedzających. Nagle zauważyłem prezydenta. Stał samotnie. Miał trochę nieobecny wzrok. Podszedłem. „Pawle, to najszczęśliwszy dzień twojego życia…”. Spojrzał pytająco. „Lata temu wymarzyłeś sobie ECS. I jest”. „A wiesz, masz rację. Warto mieć marzenia” – powiedział i zanurzył się w tłumie.