Malarka, która nie dała się stłamsić
Olgę Boznańską odstręczało od Krakowa ludzkie gadanie. Szczególnie mężczyzn, którzy nie wyobrażali sobie, że kobieta może dorównać im talentem. Jednak teraz nastał Czas Kobiet i to kobiety sprawią, że malarka wróci pod Wawel. Miesięcznik „Kraków” przyłącza się do akcji.
Kamienica przy ulicy Piłsudskiego 21 w Krakowie. Dziś świetny adres. Jednak w 1867 roku, kiedy Adam Boznański kupuje tu kawałek łąki z myślą o budowie domu, który zabezpieczy przyszłość jego rodziny, tereny te nie są zbyt popularne. Lokatorzy, którzy zamieszkają w oficynie, nie będą należeć do zamożnych, kłopoty z wyciągnięciem od nich czynszu nieraz spędzą sen z powiek dzieciom Adama, Oldze i Izie.
Dziś znaczna część gmachu należy do Akademii Sztuk Pięknych. Na ostatnim piętrze, gdzie znajdowała się pracownia Olgi Boznańskiej, mieści się Akademickie Biuro Karier i Realizacji Projektów. By do niego dojść, wspinam się po trzeszczących schodach i myślę sobie, że sama nazwa cennej skądinąd inicjatywy ASP pewnie by malarkę rozbawiła. Przecież jej podejście do pieniędzy, które jakoś mimo wszystko łączą się z karierą, było, delikatnie mówiąc, dyskusyjne. Kiedy udało się jej coś zarobić, upychała banknoty po różnych zakamarkach pracowni, wsadzała je między poplamione gazety, po czym o nich zapominała. A jeżeli nie, trafiały do rąk pierwszego z brzegu cwaniaka, który właśnie postanowił naciągnąć artystkę na pożyczkę.
Jednak Urszula Kozakowska-Zaucha, kierowniczka działu sztuki nowoczesnej Muzeum Narodowego w Krakowie, współautorka wystawy poświęconej Oldze Boznańskiej, twierdzi, że stosunek artystki do kariery wcale nie był taki lekceważący. Zabiegała o wystawy, chciała być doceniana przez krytyków i publiczność, choć rzeczywiście nie do końca była w stanie zapanować nad praktyczną stroną związanych z tym poczynań.
Z jej opinią zgadza się Iwona Demko, artystka sztuk wizualnych, wykładowczyni ASP, feministka zafascynowana osobą Olgi Boznańskiej, w której dostrzega kobietę idącą pod prąd schematów, niedającą się wbić w sztywny gorset mieszczańskich konwenansów.
W trójkę rozsiadamy się w miejscu, gdzie znajdowała się pracownia Olgi, i nie możemy przestać o niej rozmawiać. Może tak wpływa na nas dobra energia miejsca, gdzie unosi się duch malarki, a może to, że wszystkie jesteśmy pod wrażeniem jej sztuki. A także rzadkiej u kobiet z przełomu XIX i XX wieku odwagi, pozwalającej malarce żyć tak, jak chciała. Opowiemy o tym, odwiedzając pracownie artystki. Przypomnienie tych miejsc jest ważne, bo mamy plan, któremu patronuje Krystyna Zachwatowicz-Wajda. Ale zanim go zdradzimy, spotkajmy się z Olgą.
Pracownia przy ulicy Wolskiej 21, dziś Piłsudskiego 21
Najważniejsze jest okno. Zajmuje całą ścianę, widać przez nie oficynę i podwórko, po którym biegają zadomowione tu koty. Ono jest najważniejsze. Olga, kiedy w 1908 roku przerabiano dla niej część mieszkania na pracownię, nie pozwala wstawić podwójnych szyb, bo zmieniałyby naturalne światło. Padające promienie oświetlają modeli, którzy cierpliwie pozują na specjalnie wybudowanym podeście. Malarka stoi przed sztalugami i patrzy na nich przenikliwym wzrokiem. Może teraz trochę zła spogląda na Henryka Sienkiewicza, z którym w trakcie pracy się pokłóciła? A może z uwagą wpatruje się w rysy rzeźbiarza Ludwika Pugeta?
Na zdjęciu zrobionym w 1913 roku wszystko jest sterylnie czyste. Jakbyśmy nie byli w pracowni artysty. Pewnie Olga kazała ją wysprzątać przed przyjściem fotografa. W końcu w Krakowie ład i porządek być musi. Po co znowu mają o niej gadać? I tak już powiedzieli wystarczająco dużo, kiedy zobaczyli jej prace. Malczewski nazywa je „zakopconym sadzą malarstwem”, jakimiś kolorowymi łatkami, bez kośćca. Matejko z Siemiradzkim nie byli lepszego zdania. Ale co innego może powiedzieć twórca Bitwy pod Grunwaldem, jeśli jako rektor Szkoły Sztuk Pięknych zabrania kobietom przekraczać jej progi. Utalentowane panny mogą ewentualnie kształcić się na Wyższych Kursach dl Kobiet Baranieckiego. Jednak Olga się na nich nudzi. Tak zresztą, jak nudzi się już od pewnego czasu w Krakowie. Skarży się na brak rozrywek, czuje, że dusi ją atmosfera miasta. No i jest pod ciągłą kuratelą ojca, którego musi pytać o wszystko.
Ciekawe, czy to właśnie o ojcu myśli, kiedy na fotografii patrzy przez okno krakowskiej pracowni. Dziś mówi się, że malarkę mógł łączyć z ojcem niezdrowy związek. Znawcy tematu przypuszczają, że we wczesnej młodości molestował on Olgę i Izę. Podobno widać to w oczach dzieci, które artystka malowała. Są puste, smutne, ich zaciśnięte piąstki wyglądają tak, jakby chciały się bronić przed całym światem. A może po prostu są zwyczajnie zmęczone pozowaniem, bo dla Boznańskiej, kiedy malowała, czas płynął swoim rytmem. Tego się już nie dowiemy i szczerze mówiąc, wiedza ta nam nie jest do niczego potrzebna.
Bez wątpienia, gdyby nie ojciec, który pozwolił córkom wyjechać do Monachium, a potem do Paryża, i który je utrzymywał, Olga nie osiągnęłaby tego, co osiągnęła. Nie uczyłaby się malować w szkołach Karla Kricheldorfa i Wilhelma Dürra, nie poznałaby nowych nurtów w sztuce, nie znalazłaby swojego stylu. No i nie zostałaby w końcu doceniona w Krakowie. Miejscowe elity zmieniają o niej zdanie, kiedy Portret malarza Nauena zostaje nagrodzony na wystawie w Wiedniu, a ona odbiera złoty medal od arcyksięcia Karola Ludwika. Obraz sprzeda Muzeum Narodowemu w Krakowie, a Henryk Rodakowski, prezes Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych, napisze do niej, by zgodziła się na wystawę w rodzinnym mieście. Ciekawe, co Olga czuje, czytając te słowa, zważywszy, że jeszcze całkiem niedawno pisarz i malarz Edward Raczyński wypowiadając się na temat wystawy światowej w Paryżu, oświadczył: „Obrazów zupełnie złych tam nie będzie (chyba żeby Boznańskiej Matkę z dzieckiem wystawili)”.
Pracownię w kamienicy przy Wolskiej Olga kazała urządzić dla siebie już po śmierci Adama Boznańskiego, by spędzać tu letnie miesiące, zostawiając za sobą na chwilę duszny Paryż.
Pracownia przy Georgenstrasse
Ta pracownia zdecydowanie bardziej przypomina miejsce pracy twórczej. Widać, że służąca nie wypucowała wszystkiego na błysk przed pojawieniem się fotografa. Wnętrze nosi jeszcze ślady mieszczańskiego wychowania jego właścicielki. Na ścianach wiszą obrazy, a podwyższenie z rzeźbionym fotelem, na którym siadają modele, jest udrapowane kwiecistą materią. Jakoś tu radośnie, w powietrzu unosi się atmosfera artystycznej weny i nieskrępowanej zabawy. Na kolejnych zdjęciach z monachijskiej pracowni artystka pojawia się z koleżankami. Plotka głosi, że odwiedzają ją tam też mężczyźni i to nie tylko w celach zawodowych.
Choć jakoś do mężczyzn nie ma za bardzo szczęścia. Jeszcze w Krakowie planowała wyjść za mąż za majętnego Rosjanina, ale coś stanęło na przeszkodzie. Później nie unikała flirtów, na tyle, na ile było to możliwe w konserwatywnym mieście. Tu, w Monachium czuje się wolna, ojcowska kontrola tak daleko nie sięga. Ale właśnie wtedy w jej życiu pojawia się Józef Czajkowski. Młodszy o siedem lat, także studiuje malarstwo. Olga chyba pierwszy i ostatni raz w życiu naprawdę się zakochuje. Józefa nazywa little pig, czyli prosiaczkiem, i jest w stanie poświęcić dla niego wiele. Choć nie wszystko, a na pewno nie swoją sztukę. Dlatego kiedy on dostaje posadę w Krakowie, w biurze architektonicznym Tadeusza Stryjeńskiego i Zygmunta Hendla, nie decyduje się wrócić z nim pod Wawel.
Cóż mogłaby zresztą tu robić? Zostać żoną przy mężu i matką gromadki dzieci? To raczej nie pasowało do jej życiowych planów. Małżeństwo uważa za „okrucieństwo fizyczne zadawane kobietom”, a sama myśl o ciąży budzi w niej wstręt. „Z bliska to wszystko przedstawia się przerażająco. Poświęcenie jednej egzystencji dla wyprodukowania drugiej. To kobieta, nie mężczyzna, czuwa przy dziecku po nocach, które ją powoli miażdży. Jak pracować twórczo, gdy ma się głowę obolałą od bezsenności” – zastanawia się i nie decyduje na małżeństwo. Cieszy to jej ojca, który Józefa nie lubi.
Gdy dochodzi do zerwania, zostaje jej jego portret, który będzie miała do końca życia. Zabierze go ze sobą do Paryża, tak jak i siostrę Izę, utalentowaną pianistkę, z którą kłopoty zaczynają się już w Monachium. Skąd wzięła się ta jej skłonność do alkoholu i narkotyków, trudno powiedzieć. Może rację mają ci, którzy szukają korzeni jej nałogu w dzieciństwie, w relacjach z kierującym życiem córek ojcem? Nie wiadomo. Wiadomo, że zdarza się jej pić w samotności, do dna, kiedy to butelka wypadała jej z rąk, turlając się gdzieś pod łóżko. Wiadomo, że dostęp do narkotyków był w tym czasie łatwy. Kto chciał, ten nie miał problemu ze znalezieniem palarni opium czy miejsca, gdzie lekarze podają klientkom morfinę, kusząc ampułką o zapachu róży czy fiołka. Izy nie stać na taką ekstrawagancję, zastrzyki robi sobie pewnie sama.
Pracownia przy Boulevard Montparnasse 49
Oj, tam już nie jest dobrze, ulotniła się mieszczańska solidność, każąca choć trochę uładzić wnętrze, zanim zjawi się w nim fotograf. W poprzednich paryskich pracowniach jeszcze to jakoś wszystko wyglądało, jeszcze całkiem schludnie ubrana Olga pozowała na tle oprawionych w ramy obrazów. Jeszcze miała na sobie wyprany fartuch, jeszcze w lustrze odbijały się jej starannie uczesane włosy. Teraz prezentuje się dosyć przygnębiająco.
Na zdjęciu widać plamy na jej ubraniu, potargane części starego dywanu, porozrzucane bezładnie przedmioty i opartą byle jak o ścianę drabinę. Olga dziwnie patrzy w obiektyw, nie wyciąga z ust papierosa. A pali jak komin, bez żadnej lufki czy innej, choćby pozornej ochrony przed nikotyną. Wszystko przenika duszący dym, który zostawi ślady na obrazach. Konserwatorom, którzy po latach będę przywracać im świetność, nieraz przez to będą cisnąć się na usta niecenzuralne słowa.
No i mają problem, kiedy w ich ręce trafiają płótna nadgryzione przez myszy. A tych w pracowni Boznańskiej nie brakuje. Już w 1903 roku kupiła białe myszki, które jak na ich rasę przystało, rozmnożyły się błyskawicznie. Zaanektowały wszystkie kąty pracowni, choć ulubione miejsce znalazły za parawanem, w pianinie marki Steinway, na którym grywał Artur Rubinstein. Teraz nikt już instrumentu nie nastroi i nie zagra Chopina, bo myszy przegryzły struny i zjadły sukno, którym obite były młoteczki. Malarka kilka razy dziennie woła swoje podopieczne, żeby najadły się czymś zdrowszym. Kupuje im makaron, który rozrzuca po całej podłodze. Odwiedzający ją w pracowni goście muszą przywyknąć do tego, że w każdej chwili któraś z „córeczek mamusi”, jak je nazywa, zechce wspiąć się po sukniach kobiet czy spodniach panów. Panika w oczach przybyszów uważana jest przez Olgę za coś niestosownego.
Podobnie jak jakiekolwiek uwagi na temat papugi Jacquot, która jeśli ma dobry humor, wita grzecznie gości po francusku, ale gdy go nie ma, potrafi nazwać ich „cochon”, co oznacza świnię. A nie ma humoru wtedy, gdy kanarek Maciuś postanawia pokazać jej, kto tu rządzi i tłucze papugę z zaciętością godną lepszej sprawy. Przez ich krzyki odwiedzający Olgę ludzie mogą przeoczyć to, co dzieje się w cukiernicy, którą gospodyni postawiła przed nimi razem z parzącą się w imbryku herbatą. Gdy im się to zdarzy, malarka nieznoszącym sprzeciwu głosem prosi ich, żeby uważali. Przecież żyjące w cukrze mrówki to stworzenia boże, których nie można topić we wrzątku. Tak samo jak nie można pochować zmarłego psa. Lepiej go wypchać i posadzić na kanapie, by w każdej chwili móc go pogłaskać.
Ale i tak do pracowni artystki pielgrzymują wielbiciele jej sztuki, którzy liczą, że za małe pieniądze kupią jakiś obraz. Albo jeszcze lepiej: sami zostaną sportretowani. Zjawiają się też naciągacze, wiedzący doskonale, że artystka ma raczej mało praktyczny stosunek do pieniędzy. Wystarczy, że powiedzą, iż nic dziś nie jedli i mogą być pewni, że będą się bawić za jej pieniądze w jednej z knajp, jakich na Montparnasse nie brakuje.
Przez to ona sama popada w coraz większą biedę. Iza nie wie, co ma w tej sytuacji robić, tym bardziej że zdaje sobie sprawę z tego, iż siostra nie pozwoli sobie pomóc. W chwilach jasności myśli, kiedy nałóg nie bierze nad nią góry, podstawia przypadkowych ludzi, dając im pieniądze, by kupowali od Olgi obrazy. Nie trwa to jednak długo. Boznańska ostatni raz widzi siostrę w kostnicy. Wygląda strasznie, ma wypalony nos, oczy, uszy. Trucizna, którą połknęła, dosłownie zwęgliła jej ciało.
Olga zostaje sama. Owszem, przelatuje jej przez myśl możliwość powrotu do Krakowa. Ale jest ona chwilowa, refleksja przychodzi od razu: „Boże, co ja bym miała tam robić (…) tam gdzie dziś tak straszna wieje pustka, w tym Krakowie, gdzie na każdym kroku ludziska dopytywać mnie będą o Izię, a tym samym przeciągle ranić będą tylko me serce”. Kraków i nieodłącznie kojarzące się z rodzinnym miastem ludzkie gadanie znowu ją odpycha. Nigdy tu już nie wróci. Umrze 25 października 1940 roku. Zostanie pochowana na cmentarzu Les Champeaux w Montmorency pod Paryżem.
* * *
W testamencie przekaże swoją pracownię i należącą do niej część krakowskiego domu Akademii Sztuk Pięknych. Przez lata pracownia była w dyspozycji rektorów ASP. Inaczej sprawa ma się z rzeczami, w tym z obrazami pozostawionymi przez Olgę w jej paryskiej pracowni. Opiekuje się tam nimi zaprzyjaźniona z malarką Aniela Lewandowska. Zgodnie z wolą Boznańskiej przekazuje je Muzeum Narodowemu w Krakowie. Ale zanim do niego trafią, przeleżą 10 lat w paryskich magazynach. Nadgryzie je tam ząb czasu i wilgoci. Konserwatorzy będą mieli pełne ręce roboty.
– Obecnie w kolekcji muzeum znajduje się 105 dzieł Boznańskiej. Pięć prac, w tym Dziewczynka z kwiatami, eksponowanych jest na stałe. Reszta trafiła do magazynów, tak jak przedmioty osobiste artystki. Tak osobiste jak sztuczna szczęka, suknia balowa, rękawiczki… Pokazaliśmy je, no, może oprócz tej całkiem zresztą ładnej szczęki, na wystawie monograficznej w 2015 roku. Cieszyła się wielkim powodzeniem – mówi Urszula Kozakowska-Zaucha.
I tu dochodzimy do sedna. A opowie nam o niej Iwona Demko: – Wszystko zaczęło się od wmurowania w 2000 roku tablicy na fasadzie domu Olgi Boznańskiej przy ulicy Piłsudskiego 21. Pięć lat później, w 140. rocznicę jej urodzin i 65. śmierci, Akademia Sztuk Pięknych zorganizowała sesję, na której pojawił się pomysł stworzenia muzeum artystki. Jednak jakoś tak się stało, że umarł on śmiercią naturalną. Rok 2019 był Rokiem Kobiet z ASP. Z tej okazji zorganizowałyśmy cykl spotkań z artystkami, który wieńczył wieczór z Krystyną Zachwatowicz-Wajdą. Przyszło mnóstwo ludzi, a pani Krystyna przypomniała o niegdysiejszej idei. Napisałam do niej maila z podziękowaniami, a ona odpisała, że trzeba powołać zespół, który zajmie się stworzeniem tego miejsca. I tak mamy już wstępny projekt. Chciałybyśmy, żeby nie było to tylko tradycyjne odwzorowanie pracowni Boznańskiej, ale współczesne, interaktywne centrum sztuki, odwiedzane przez publiczność spoza akademii. W galerii, w której zawisną obrazy malarki, znajdzie się miejsce na pamiątki po niej, ale także na promocję młodych artystek i artystów.
Iwona Demko ma rację, że to dobry moment, by zawalczyć o prawdziwy powrót Olgi Boznańskiej do Krakowa. Przecież właśnie nastał Czas Kobiet.
Przygotowując tekst, korzystałam z książki Angeliki Kuźniak Boznańska. Non finito, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019