Między ciałem a sztuką
Artyści i lekarze wywodzą się z jednego magicznego pnia. Może dlatego przez wieki ich drogi tak często się przecinały.
W miejscu, na krakowskim Zabłociu, gdzie pokazywano wystawę Gunthera von Hagensa Body Worlds panowała ciemność. Nikłe światło wydobywało z niej ciała, które przez niemieckiego anatoma zostały wypreparowane jego autorską metodą plastynacji. Sprawia ona, że pozbawione skóry zwłoki nie rozkładają się i można je prezentować przez lata niczym dzieła sztuki. Rozpłatany brzuch mężczyzny, przekrój macicy młodej kobiety w zaawansowanej ciąży, płuca palacza, mózg pacjenta z alzheimerem, mięśnie i ścięgna zbudowanego jak młody bóg chłopaka. Ciała upozowane, czasami poustawiane w teatralne scenki, jak dwóch starszych panów grających w pokera.
Wystawa pozwala doskonale poznać anatomię człowieka. Gdyby w tych ciałach tętniło życie, byłyby aż do bólu prawdziwe. I o to właśnie chodziło von Hagensowi, który plastynację wymyślił, będąc jeszcze asystentem w Instytucie Anatomii i Patologii w Heidelbergu. Przygotowując preparaty narządów, które miały służyć studentom do nauki, doszedł do wniosku, że jest to strasznie pracochłonna czynność. Wpadł więc na genialny pomysł, by zamiast bawić się w krajanie organów i zatapianie ich w formalinie, wlać do ich wnętrza sztuczne tworzywo, które zakonserwuje je od środka. Tak narodziła się nowa technologia, która w miarę, jak się rozwijała, coraz lepiej umożliwiała przyszłym lekarzom poznawanie poszczególnych narządów, dotykanie ich powierzchni, struktury. I tu powinna się rola von Hagensa zakończyć. Ale „doktor śmierć”, bo i taki przydomek nosi patomorfolog, poczuł w sobie duszę artysty, która kazała mu udoskonalać plastynację i ostatecznie tworzyć rzeźby z ludzkich ciał.
Problem pojawił się w momencie, kiedy zaczęto się zastanawiać, skąd bierze on materiał do swoich prac. Studenci uczą się przeprowadzać sekcję zwłok na ciałach osób, które przed śmiercią same dobrowolnie przekazują je do badań naukowych, a następnie z wielkim szacunkiem są chowane na cmentarzu. Gunther von Hagens twierdzi, że wykorzystywane przez siebie zwłoki pozyskuje w ten sam sposób od donatorów, choć są tacy, którzy poddają to w wątpliwość. Zachodzą bowiem podejrzenia, że na stół patomorfologa trafiają rozstrzelani więźniowie, co można powiązać z jego wejściem do grona wykładowców Uniwersytetu Medycznego Dalian w Chinach i objęciem kierownictwa Instytutu Plastynacji Państwowego Uniwersytetu Medycznego w Biszkeku w Kirgistanie.
I to już wystarczy, by wystawę Body Worlds traktować z dużą ostrożnością. Etyczne wątpliwości mogą pojawiać się także podczas oglądania innych medycznych prezentacji. Trudno bowiem podejrzewać, że kolekcja preparatów anatomicznych, pokazywana w wiedeńskim Narrenturm, czyli w Wieży Szaleńców, została stworzona ponad 200 lat temu z eksponatów przekazywanych dobrowolnie przez chorych. Nikt tu nie udaje, że medycyna łączy się ze sztuką.
Modele prosto z cmentarza
Zdarzało się jednak, że te dwie dziedziny ściśle się przenikały, tak jak w pierwszej w naszych dziejach naukowej prezentacji ludzkiej anatomii, czyli w opublikowanym w 1543 roku siedmioczęściowym dziele De humani corporis fabrica Andreasa Vesaliusa, wielkiego anatoma z Padwy. Składało się ono nie tylko z opisów budowy ciała, ale zostało też zilustrowane 277 drzeworytami autorstwa znakomitego niderlandzkiego artysty Jana van Calcara. Był on uczniem Tycjana, a o wielkości jego dzieła może zaświadczyć nie tylko warsztat, ale też twórczy sposób, w jaki podszedł do niełatwego zadania. Otóż nie stworzył on tylko ilustracji doskonale prezentujących anatomiczne szczegóły, lecz uruchomił także swoją wyobraźnię, ustawiając ludzkie szkielety w alegorycznych pozach. Widzimy to choćby na rycinie, na której jeden z nich opiera pozbawioną skóry twarz o kości ręki, drugą dłonią przytrzymując leżącą na postumencie czaszkę. W ten sposób artysta nadał dziełu głębszy wymiar, zmuszając ówczesnych badaczy nie tylko do naukowych dywagacji, ale też do zadumy nad marnością człowieczej egzystencji.
Było to możliwe dzięki poświęceniu Andreasa Vesaliusa, który imał się różnych sposobów, by zdobyć zwłoki mające posłużyć mu za modele. Sam nieraz wybierał się w nocy na cmentarz, wykradając niedawno pochowanych tam ludzi i walcząc ze zdziczałymi psami, które dopadały go przy tej niecnej czynności. Ba, do wyciągania zwłok z grobów namawiał też studentów, którzy mieli najpierw obserwować chorujących pacjentów swoich profesorów, wybierać co ciekawsze przypadki i dowiadywać się, gdzie ich ciała zostały pogrzebane. Vesalius pisze o tym w pamiętnikach, choć wynika z nich, że nie sprawiało mu to specjalnej przyjemności i czasami dopadały go chwile zwątpienia: „Już nie będę całymi tygodniami trzymał w sypialni nieboszczyków wykradzionych z grobów lub oddanych mi po egzekucji” – zapewniał, ale słowa nie dotrzymywał.
Podobnym procederem, nie tyle jednak ku chwale nauki, ile przede wszystkim sztuki, trudnił się Hans Holbein Młodszy. Malarz miał wypożyczać zwłoki od pilnujących cmentarza strażników miejskich, którzy za drobne sumy pozwalali mu zabierać szczątki na noc, ale pod warunkiem że odda je skoro świt. W ten sposób powstał wstrząsający obraz Chrystus w grobie, który dziś możemy oglądać w Muzeum Sztuki w Bazylei. Widzimy na nim namalowane na długiej desce, złożone do grobu ciało Ukrzyżowanego. O tym, że jest to Jezus, świadczą przekłute gwoźdźmi dłonie i stopy oraz rana w boku. Poza tym ciało nie posiada żadnych atrybutów boskości, wygląda jak zwłoki zwykłego człowieka i to już w stanie rozkładu. Ich sinozielonkawe zabarwienie może brać się stąd, że tym razem strażnicy wypożyczyli artyście ciało topielca. Gdy Fiodor Dostojewski oglądał obraz, omal dostał ataku epilepsji. Później przekuł to przeżycie w literaturę, umieszczając w Idiocie reprodukcję dzieła. Książę Myszkin, patrząc na nie, dochodzi do wniosku, że Chrystus jest tu tak ludzki, iż pozwala stracić wiarę, gdyż „ten trup zmartwychwstać nie może”.
Zresztą nie tylko tacy artyści jak Hans Holbein Młodszy czy Jan van Calcark czerpali wiedzę anatomiczną z sekcji ludzkich zwłok, które osobiście przeprowadzali. Wystarczy spojrzeć na dzieła Leonarda da Vinci, by nabrać pewności, że są one wynikiem szczegółowego poznania ludzkich organów. Szacuje się, że w latach 1506–1513 Leonardo rozkroił około 30 ciał, czego efektem są szczegółowe ilustracje przedstawiające budowę płuc i serca, mięśni tułowia, ramion, nóg, twarzy, kręgosłupa czy krtani. Do dziś budzą one podziw nie tylko miłośników sztuki, ale także lekarzy.
Widowiskowe sekcje zwłok
Trzeba dodać, że ówcześni artyści, choć może nie do końca sobie to uświadamiali, narażali się na poważne niebezpieczeństwo zakażenia. Nikt nie używał przecież rękawiczek ochronnych ani nie znał środków antyseptycznych. Poza tym ich sekcje nie wyglądały tak estetycznie, jak Lekcja anatomii doktora Tulpa namalowana przez Rembrandta w 1632 roku. Jest ona zachwycająca choćby z tego powodu, że malarz wykorzystał tu wszystkie środki wyrazu, z których słynął, sprawiając, że oświetlone teatralnie, martwe ciało w niesamowity sposób kontrastuje z żywotnością pozostałych postaci.
Obraz przedstawia sekcję zwłok przeprowadzoną w Amsterdamie przez odnoszącego wówczas sukcesy lekarza Nicolaesa Tulpa na ciele złodzieja Adriaana Arisza. Ukradł on wprawdzie tylko płaszcz, ale ponieważ był recydywistą, został skazany na karę śmierci przez powieszenie. Rembrandt „ukarał” go dodatkowo, gdyż doktor Tulpa demonstruje ścięgna z jego wypreparowanej ręki, która była narzędziem przestępstwa. Zresztą malarzowi oberwało się za to, bo zwyczajowo obdukcję zaczynano od otwarcia brzucha. Zarzucono mu więc, że nigdy tak naprawdę nie widział sekcji zwłok. Robili to oczywiście zawistnicy, którzy po latach otrzymali odpowiedź artysty. Było nią inne genialne jego płótno, tym razem zatytułowane Lekcja anatomii doktora Deymana. Przedstawia człowieka z rozpłatanym jak należy brzuchem, w pozycji półsiedzącej, oraz ręce lekarza badające mózg, z którego została zdjęta czaszka. Samego doktora Deymana już nie zobaczymy, ponieważ obraz częściowo spłonął podczas pożaru z 1656 roku i wizerunek medyka został zniszczony.
Rembrandt nie był jedynym, choć na pewno najgenialniejszym malarzem, który uwiecznił sekcję zwłok. W Amsterdams Historisch Museum możemy oglądać lekcje anatomii autorstwa Nicolaesa Eliaszoona Pickenoya czy Aerta Pietersza. Twórcy sięgali po ten motyw, gdyż w tym czasie Niderlandy, ale też Europę opanowała moda na wizyty w Theatrum Anatomicum. Oglądano parateatralne, i biletowane!, widowiska. W ten sposób świadkami sekcji zwłok mogli być nie tylko lekarze, ale też zwykli widzowie. Atmosfera tych seansów wciąż tkwi w ścianach zachowanych do dziś sal Theatrum Anatomicum. Takich jak w Bolonii. Znajduje się ona w murach dawnego budynku tamtejszego uniwersytetu i jest cała w rzeźbionym drewnie. Na pierwszy plan wysuwają się charakterystyczne drewniane posągi podtrzymujące baldachim. Zasiadał pod nim doktor-nauczyciel, nim podszedł do stojącego na środku stołu, na którym czekało już na niego ludzkie ciało.
W innym nieco entourage’u niż sekcje zwłok odbywały się pokazy chorych na różne przypadłości psychiczne, co utrwalił André Brouillet na obrazie z 1887 roku Lekcja kliniczna w szpitalu Salpêtrière. Widzimy na płótnie doktora Jeana-Martina Charcota, słynnego nie tylko we Francji neurologa, zwanego „Napoleonem nerwicy” lub „Paganinim histerii”. Pokazuje kolegom po fachu chorą w drugim stadium ataku nerwowego. Przybiera ona pozycję tak zwanego łuku histerycznego, kiedy to ciało wygina się w sposób u zdrowych ludzi niespotykany. Pacjentka ukazana jest tu niczym naga modelka pozująca malarzom w akademiach sztuk pięknych. „Sala wykładowa w akademii medycznej była skonstruowana w podobny sposób jak pracownia akademii artystycznej, gdzie pozowały modelki, a przed studentami sztuki wygłaszano wykłady z anatomii w taki sam sposób, jak przed studentami medycyny. Dostęp kobiet do obydwu instytucji został ograniczony na podobnej zgoła zasadzie. Przed artystkami zamknięto pracownie z żywego modela (a więc nie dopuszczono ich do wyższych szczebli profesjonalizmu), a przed kobietami, które chciały zostać lekarzami, mnożono przeszkody nie do pokonania” – pisała brytyjska historyczka sztuki Marcia Pointon, podkreślając kolejną, tym razem feministyczną z ducha, analogię między sztuką i medycyną.
Zmagania artystów z własnym ciałem
W XX wieku te pokrewieństwa zaczęły się jeszcze bardziej uwypuklać, przechodząc w swoisty dialog, który rozpoczęła zorganizowana w 1946 roku pierwsza tego typu wystawa, zatytułowana Medical Art, pokazywana w galerii Uniwersytetu w Yale. Pociągnęła ona za sobą kolejne, które coraz bardziej rezonowały ze współczesnością. Artyści przestawali na nich być ilustratorami anatomicznych szczegółów i medycznych pokazów, a stawali się wyrazicielami własnych zmagań z ciałem. Mogliśmy się o tym przekonać parę lat temu także w Krakowie, wybierając się do MOCAK-u, gdzie zaprezentowano ciekawą ekspozycję Medycyna w sztuce.
Znalazł się na niej choćby film Mariny Abramović Akt ze szkieletem. Jest to zapis performansu, w którym artystka, leżąc na plecach, kładzie na swoje nagie ciało ludzki szkielet, a następnie „ożywia” go głębokim oddechem. Tak jak to bywa w przypadku twórczości Abramović, wrażenie jest piorunujące. Trudno było też nie zwrócić uwagi na doskonałe prace Sophie Ristelhueber, która przez pewien czas w jednym z paryskich szpitali fotografowała pacjentów z bliznami pooperacyjnymi. Jej zdjęcie pokazujące bliznę na plecach kobiety, ciągnącą się wzdłuż kręgosłupa, jest brutalne tak, jak musiała być brutalna interwencja chirurga. Z kolei fotografia Nicole Tran Ba Vang z cyklu Kolekcja wiosna/lato, pokazująca kobietę, która zrzuca z siebie niczym wąż skórę, rozwiązując sznurówki spinające jej ciało, uświadamiała widzom, jak nieraz bardzo chcemy uwolnić się od swojej cielesności, nawet kiedy – jak w przypadku modelki na zdjęciu – jest ona bez zarzutu.
Zupełnie inaczej do tego problemu odnoszą się artystki, które zmagały się z doświadczeniem choroby. Alina Szapocznikowa przez wiele lat walczyła z nowotworem, obserwując dezintegrację swojego ciała i przenosząc ten proces na wstrząsające rzeźby. Rzeźbiarka, zanim zachorowała, słynęła z wyjątkowej urody i miała tego pełną świadomość. Pewnie dlatego tym mocniej odczuła spustoszenie, jakie w jej wyglądzie zewnętrznym czynił rak i związane z nim leczenie. Pisała o tym w listach do przyjaciół wysyłanych ze szpitala, a kiedy go opuszczała, tworzyła cykl Nowotwory, w którym chciała „zachować wszystko, co chirurg odrzuci od siebie, te tampony i nożyczki”. Jej metaforyczne rzeźby z tworzyw sztucznych przypominały cielesne narośla, w które wtapiała zdjęcia swoje i swoich bliskich.
Zmagania z rakiem przełożyła też na sztukę Katarzyna Kozyra w głośnej pracy Olimpia, nawiązującej do słynnego obrazu Edouarda Maneta. Przed laty wywołał on skandal, gdyż pokazuje leżącą na łóżku prostytutkę z kwiatem we włosach i czarną wstążką zawiązaną na szyi, która patrzy wyzywająco przed siebie. Kozyrę dzieło to zainspirowało do stworzenia wielkoformatowego tryptyku fotograficznego, na którym widzimy artystkę z wszystkimi atrybutami swojej poprzedniczki. Z tą tylko różnicą, że bohaterka w przeciwieństwie do oryginału Maneta nie jest kobietą manifestującą swoją seksualność, lecz pacjentką po chemioterapii. „Pozwoliłam sfotografować się nagą pod kroplówką, by udowodnić, że chore ciało jest równie godne i normalne jak zdrowe. Gdy ładnie wyglądasz, nie myślisz, jak funkcjonujesz. Patrząc na chore ciało, czujesz jego śmiertelność. Wszyscy zdrowi są OK, bo nie ma w nich wywalonej na wierzch biologiczności. I chodzą sobie idealni” – powiedziała w jednym z wywiadów artystka.
Tak idealni, jak bohaterowie prac poświęconych operacjom plastycznym, których w sztuce współczesnej nie brakuje. Osiągnięcia lekarzy medycyny estetycznej można rzeczywiście czasami uznać za sztukę najwyższych lotów. Istnieje na to wiele dowodów w postaci zdjęć niektórych hollywoodzkich gwiazd, o naszych rodzimych nie wspominając. Ale nie zawsze nawet najlepszym malarzom udają się obrazy, a marmur tak łatwo poddaje się dłutu, by stać się Dawidem Michała Anioła. Niemniej Hipokrates miał po stokroć rację, twierdząc, że „ze wszystkich sztuk medycyna jest najszlachetniejsza”. Podobnie jak wybitny krakowski lekarz, profesor Andrzej Szczeklik, który uważał, że „medycyna i sztuka wywodzą się z jednego pnia – obie biorą początek w magii”.
I dodawał w książce Katharsis: „Przed kliniką przy ulicy Skawińskiej w Krakowie, która przez ostatnie lata życia Piotra Skrzyneckiego była mu drugim domem (ochrzcił ją mianem: „Hotel snów”), stanęła rzeźba poświęcona jego pamięci. Przedstawia akrobatów – kobietę i mężczyznę – balansujących wbrew sile ciężkości. Nawiązuje do czarodziejskiej sztuki Wielkiego Maga z Piwnicy pod Baranami, a także do sztuki lekarskiej, będącej balansowaniem na granicy życia i śmierci. Rodowód mają wspólny – magię. O tym rodowodzie medycyny warto pamiętać dziś, gdy przekształca się ona w naukę. Nauka wszakże to tylko jeden ze sposobów poznawania rzeczywistości”.
(W przygotowaniu tekstu pomogła mi książka Andrzeja Szczeklika Katharsis, a także artykuły Leszka Sosnowskiego O związkach sztuki i medycyny i Izabeli Kowalczyk Pomiędzy sztuką i medycyną).