Mój Tata, moja miłość
Walery Pisarek 31 maja tego roku kończyłby 90 lat… Urodził się bowiem 31 maja 1931 roku. Był jednym z najwybitniejszych uczonych zajmujących się językiem, najwyższym autorytetem dla pokoleń językoznawców i dziennikarzy, nestorem prasoznawstwa, twórcą polskiego medioznawstwa. Profesor zwyczajny, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego i Uniwersytetu Jana Pawła II. Pierwszy przewodniczący Rady Języka Polskiego, inicjator uchwalenia Ustawy o języku polskim, przewodniczący jury i autor wielu tekstów do odbywającego się Ogólnopolskiego Dyktanda. Członek międzynarodowych językoznawczych gremiów naukowych i eksperckich. Odznaczony Komandorskim, Oficerskim i Kawalerskim Krzyżem Orderu Polonia Restituta. Uhonorowany tytułem doktora honoris causa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach i Uniwersytetu im. Jana Kochanowskiego w Kielcach.
O takich odejściach zwykło się mawiać „piękna śmierć”. Tata zmarł bowiem nieomal w blasku reflektorów w katowickim Centrum Kultury, gdzie 5 listopada 2017 roku jako honorowy przewodniczący Rady Języka Polskiego miał wygłosić laudację dla Jacka Bocheńskiego, głównego laureata przyznawanego dorocznie przez Radę tytułu Ambasador Polszczyzny. Zasłabł w garderobie, tuż przed wyjściem na scenę.
Mimo wielominutowych wysiłków lekarzy pogotowia ratunkowego nie udało się go uratować. Kiedy nazajutrz odbierałam z niewypowiedziane obskurnego komisariatu w Katowicach Jego rzeczy, musiałam pokwitować, że odbieram między innymi, jak podyktował mi policjant, „cztery strony zapisanego papieru w formacie A4”. To była, jak później stwierdziłam, owa laudacja.
„Naukę skutecznego używania języka należy rozpoczynać od nauki milczenia. Kto się nie nauczył milczeć, nie powinien w ogóle zabierać głosu, bo prędzej czy później napyta biedy sobie albo innym”.
Załatwiałam te formalności, a w głowie kołatało mi się wspomnienie ceremonii nadania Ojcu doktoratu honoris causa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach sześć lat wcześniej. Byłam tam wtedy. Tata wygłosił odczyt o odmianach regionalnych polszczyzny. Opowiadał o swoich językowych zdumieniach i rozbawieniach. Najpierw o dzieciństwie spędzonym na Lubelszczyźnie i zaśpiewie tamtejszej polszczyzny, „jakby kto łyżką kaszę głęboko z garnka wyciągał”; potem o pierwszych krokach w Krakowie i melodii mowy podwawelskiej, która jest jak powiewająca na wietrze chorągiewka: „zaczyna się od drzewca, lekko zaznaczonego akcentu inicjalnego, a potem się rozwija melodia zrazu wyrazista, potem słabnąca, która ciągnie się, ale się nie kończy, jakby znikała nagle”. Gdy mówił o kolejnym spotkaniu z regionalną polszczyzną, padło zdumiewające zdanie: „Smakowanie śląszczyzny zacząłem na początku lat 50. jako górnik”. Nie rozwinął tematu, nie wyjaśnił, jak to się stało, że ledwie dwudziestoletni student polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego został górnikiem na Śląsku. A byłoby o czym opowiadać, gdyż Tata pracował w kopalni Jawiszowice-Brzeszcze jako więzień polityczny. Po przełomie 1989 i upadku PRL Tata nie robił tajemnicy (bo wcześniej, to owszem) z tego, że w czasach stalinowskich był dwukrotnie więziony. Ale też niepytany, nie opowiadał o tym.
* * *
Pierwszy raz oskarżono go i skazano za próbę obalenia ustroju w 1946 roku. Piętnastoletni Walery należał wówczas do tajnej organizacji Nauka-Ojczyzna-Wiara. Podczas śledztwa był torturowany, poniżany i bity drewnianą pałką po gołym ciele. Spędził sześć miesięcy w jednym z najcięższych więzień w ówczesnej Polsce, w baszcie zamku w Lublinie. Nie było tam ani pryczy, ani sienników. Więźniowie stłoczeni w kilkudziesięciu chłopa spali na gołym kamieniu. Przez pozbawione szyb okna baszty padał śnieg i hulał wiatr. Dzięki staraniom adwokatów, ale przede wszystkim wskutek amnestii, wiosną 1947 roku wyszedł na wolność i wrócił do nauki.
Jego patriotyzm wyrażał się w miłości do języka. Uczył, że powinniśmy pielęgnować nasze słownictwo, ale i regionalizmy, bo one sprawiają, że język się mieni odcieniami, że polszczyzna żyje. Dlatego powinniśmy mówić starannie, bogato, pięknie.
Po maturze zdał na polonistykę na UJ, zakochał się w mojej mamie, jak twierdził, zaraz na egzaminach wstępnych wyłuskał z tłumu młodych ludzi tę „najpiękniejszą w klasie”. Ale nim doszło do ślubnego happy endu, upłynęły lata. Zaraz bowiem na pierwszym roku studiów mój Ojciec założył wraz z kolegami podziemną organizację Helena. Chłopcy wpadli. 5 listopada 1951 roku został aresztowany. Osadzono go najpierw w więzieniu na Montelupich. Po rozprawie, na której usłyszał oskarżenie, że „licząc na nieuchronność wybuchu trzeciej wojny światowej i zmianę ustroju w Polce Ludowej, postanowił zorganizować nielegalną organizację”, z wyrokiem sześciu lat pozbawienia wolności osadzono go w lochach zamku w Nowym Wiśniczu. W sierpniu 1952 roku przewieziono go do obozu pracy w Jawiszowicach-Brzeszcze, gdzie więźniowie mieszkali w barakach byłego podobozu KL Auschwitz. Spali na piętrowych pryczach po trzech: mordercy, zbrodniarze wojenni, pospolici kryminaliści i więźniowie polityczni. Mój Ojciec, wówczas dwudziestojednoletni, zgłosił się do pracy w kopalni, licząc na skrócenie kary. Pracował „na przodku”, czyli – jak opowiadał z przejęciem mnie, już dorosłej – „moja stopa stawała w miejscu, gdzie jeszcze nigdy nie było żadnego człowieka”. Upoetyczniał w ten sposób ten straszny czas i piekielny znój dwunastogodzinnego dnia pracy – półnago (głęboko pod ziemią panuje ponad czterdziestostopniowa temperatura), na kolanach lub czołgając się na czworakach na froncie wyrobiska. To właśnie był ten czas, dwa i pół roku, o którym 60 lat później, uczczony doktoratem honoris causa, powie, że „smakował śląszczyznę jako górnik”.
* * *
Z tych więziennych, w sumie trzech i pół, lat zachowała się paczuszka listów związanych zwykłym sznurkiem. To głównie korespondencja więźnia z matką. Większość skreślona ołówkiem na niewielkich skrawkach papieru. Z tego, co pisał, wynika, że liczba wysyłanych listów była reglamentowana do dwóch w miesiącu. Co charakterystyczne, mimo swej zwięzłości, mimo powtarzalności zwrotu „nie martwcie się o mnie”, młody więzień starał się rozbawić adresatkę. Już w pierwszym liście do matki pisanym z Montelupich 15 lutego 1952 (cztery miesiące po aresztowaniu) napisał: „Dziękuję ci za paczkę z ciepłymi ineksprymablami, które od dwóch tygodni ogrzewają mi wspaniale niepolityczne części ciała. Zasyłam najserdeczniejsze całusy (ale oczywiście nie w niepolityczne części ciała)”.
Po wyroku (dostał sześć lat) przeniesiono go do Wiśnicza, skąd pisał: „Wiśnicz to zaiste uroczy zakątek ziemi krakowskiej. Ocenisz sama, jak przyjedziesz do mnie na widzenie. Czuję się oczywiście doskonale i z każdym dniem lepiej, a dziś to już tak dobrze jak pojutrze”.
Ale na przykład tuż przed Gwiazdką 1953 roku nie umiał ukryć smutku: „Tak bardzo mi było Mamuśko przykro na ostatnim widzeniu przy rozstaniu, że niewiele brakowało, a sam bym się rozpłakał”. Widocznie jednak zorientował się, że matka czytając te słowa, się zmartwi, więc dodał: „Chrypka przeszła mi prawie zupełnie, a to, co pozostało, dodaje tylko męskości brzmieniu mego głosu. (…) Proszę bardzo i zaklinam na wszystko, byś czasem nie zechciała odwiedzać mnie w czasie świąt. (…) Wierzę, że mnie posłuchasz i upieczesz na święta jak dawniej pyszne ciasto ze wspaniałym zakalcem”.
Listy do ukochanej Krystyny, która po odzyskaniu wolności została jego żoną i moją mamą, się nie zachowały. Ale z lektury jej listów można się zorientować, że wobec niej pozwalał sobie na większą szczerość, na nieukrywanie cierpienia i zwątpienia.
„1 IX 1952. Najmilszy, kochany! Mylicie się, Ty i Dante. Nie masz milszego smutku jak przypominanie sobie chwil szczęśliwych w nieszczęściu. Pomyśl tylko! Dla mnie dzisiaj i teraz, zawsze, wszystko jest złym smutkiem i oczekiwaniem. Staję jakoś tak obok mijających dni i patrzę, jak wszystko, wszystko Panta rei. To wydaje się może na pozór niezgodne z zasadami dialektyki, ale przecież w Krakowie, na Szewskiej wisi już od kilkudziesięciu dni zepsuty zegar i też patrzy na ruch i sam nie idzie, a na pewno zostanie naprawiony. Będzie wtedy już później niż 10.45 tego dnia, kiedy stanął. (…) Chciałabym, żebyś uwierzył, że zawsze jest najlepiej tak, jak jest, i że nie ma słodszego smutku od przypominania sobie chwil szczęśliwych. Niedługo już rocznica naszego rozstania. Ile ich jeszcze będzie? Chciałabym, żebyś nauczył się patrzeć na wszystko tak, jak stojący zegar, i pomyślał właśnie tak, a nie inaczej: jak ten czas leci, jak leci!”.
Kiedy Tatę wreszcie wypuszczono z więzienia, nie pozwolono mu pójść na studia. Wróg socjalistycznego społeczeństwa dostał powołanie do wojska. Ale Tata powiedział, że on już nie zniesie drylu, tym razem wojskowego. Umówili się z Mamą, że ona… utnie mu kciuk drzwiami wagonu, do którego będzie wsiadał. Niby niechcący. Przed odjazdem pociągu poszli (rano!) na wódkę do baru Smok na dworcu. Mama wypiła setkę na odwagę. Niestety, grzmotnęła w Taty kciuk zbyt słabo, skaleczyła go tylko. Tata pojechał do wojska. Z dworca wysłał liścik do niefortunnej „egzekutorki”: „Ukochana! Trudno kogokolwiek winić. Stało się. Jedziemy prawdopodobnie do Warszawy. Miła! Daruj, choć to nie moja wina. Nie mogę ani słowa. Gorycz. Łzy. Wal. (na dworcu)”.
Ale rekruci nie jechali do Warszawy. Nieszczęsny „Wal.” wrócił na Śląsk, do kopalni Bobrek w Bytomiu. Tydzień po przybyciu tam, a w drugą miesięcznicę ślubu (bo w sierpniu się pobrali), pisał do Mamy: „Bytom, 13.10.55, Ukochanie Moje Złotowłose! (…) Podobno człowiek chory nigdy nie potrafi całkiem uwierzyć w nieodwracalność swojej śmierci. Z rozpaczliwą nadzieją tonącego chwyta się najdrobniejszych ździebełek ratunkowych szans. Ja też dziś jeszcze nie mogę uwierzyć w tę swoją dwuletnią śmierć”.
Na szczęście udało się go wyreklamować, tak że nie po dwóch latach, lecz po dwóch miesiącach mógł wrócić do Krakowa, aby kontynuować studia.
* * *
Pobyty więzienne zahartowały mojego Ojca. Do końca życia był twardzielem, potrafił znosić dojmujący ból, pokonać własną słabość, wyprzeć cierpienie. Jednocześnie wzruszał się „po niewieściemu” nad książką, a nawet melodramatycznym filmem. Do legendy rodzinnej weszła historia o tym, że mama uległa jego zalotom po tym, gdy zobaczyła go płaczącego w bibliotece nad Beatrice Cenci Juliusza Słowackiego. Wiele lat później byłam świadkiem następującej sceny: Tata wychodzi z kuchni, gdzie właśnie gotował obiad, oglądając przy tym ulubiony, wielokrotnie widziany przedwojenny film Miłość ci wszystko wybaczy. Twarz ma mokrą od łez. – Co się stało? – pytamy z mamą. A Ojciec na to: – Niestety, tak jak się obawiałem. Znowu się źle skończyło.
* * *
Mój Tata wychował się w rodzinie, w której wszyscy mężczyźni – pradziadkowie, dziadek, brat matki, ojciec – walczyli o wolność, siedzieli w więzieniach, tracili życie podczas powstań, wojen, w zamachach, jako więźniowie polityczni. Miał silne poczucie, że należy być przyzwoitym, niezłomnie wiernym ideałom (nawet za cenę wieloletniej odsiadki i poświęcenia życia). Charakteryzowała go ponadto rycerskość, wewnętrzny nakaz stawania w obronie słabych i pokrzywdzonych. Od zawsze, od dzieciństwa, ale także jako dojrzała kobieta byłam przekonana, że mój Tata potrafi wszystko i wie wszystko. Chwaliłam się dzieciom na podwórku: „a mój Tata jest taki duży jak to drzewo”, i rzeczywiście tak go zawsze widziałam: jako kogoś, w kim mogę zawsze znaleźć oparcie, schronić przed przeciwnościami losu, kto mnie obroni.
Miałam wtedy chyba siedem, może osiem lat, Tata – niewiele ponad trzydzieści. Byliśmy na zakupach, przy czym Tata wszedł do sklepu sam, pewnie chciał mi oszczędzić kolejkowego tłoku. Czekałam więc na niego na zewnątrz, pogrążona w myśleniu o niebieskich migdałkach, kilkuletnia grzeczna dziewczynka z kokardą we włosach i w jasnym płaszczyku. Nagle podszedł do mnie wyrostek i napluł mi na buzię i płaszczyk. Tata wyszedł ze sklepu moment później, tak że mogłam mu, zapłakana, pokazać najpierw plwocinę, a potem oddalającego się szybko sprawcę. Tata rzucił się za nim w pościg. Ja ledwie nadążając, biegłam na skos przez trawnik, żeby widzieć co się dalej stanie. Dystans między uciekającym a Tatą zmniejszył się. Chłopak, widząc to, wspiął się na dach pobliskiego niewysokiego, ale dość długiego budynku gospodarczego. A mój Tata? Bez chwili wahania wskoczył za nim! Oczywiście, że go schwytał. Minęło od tej pory kilkadziesiąt lat, a ja nadal widzę ten obrazek przed oczami, jak biegną obaj po tym płaskim dachu, jak Ojciec go dopada, łapie za kołnierz, sprowadza do mnie i mówi tylko trzy słowa: „wytrzyj, klękaj, przeproś!”. Ilekroć przechodziliśmy potem tamtędy, przez dziesięciolecia, powtarzałam sakramentalne: „Tatusiu, a pamiętasz jak goniłeś tego niedobrego chłopaka tu po tym dachu?”. I patrzyliśmy sobie w oczy porozumiewawczo, a Taty łobuzerski uśmiech znaczył: „Córeczko, ja i dziś bym pogonił każdego, kto ośmieliłby się ciebie skrzywdzić”.
Ta postawa szlachetnej usłużności uratowała kiedyś Ojcu życie: 2 kwietnia 1969 roku miał wrócić po konferencji naukowej w Warszawie samolotem, który rozbił się pod Zawoją. Przeżył, ponieważ odstąpił bilet swojej dyrektorce Irenie Tetelowskiej, która spieszyła się do Krakowa, do pozostawionego samotnie w domu psa. Tata – dżentelmen był więc zmuszony wrócić nocnym pociągiem (to nie były czasy komórek i jeżdżących na tej trasie co godzinę pociągów). Irena Tetelowska obiecała, że przybywszy do Krakowa zawiadomi mamę o jego szlachetnym geście i wynikającym z tego późniejszym powrocie. W nocy obudził mnie szloch mamy i babci, które w radiu usłyszały tę straszną wiadomość: wszyscy zginęli. Kiedy nazajutrz o świcie tata wszedł do mieszkania, nie mógł zrozumieć, dlaczego witają go trzy płaczki: moja mama, babcia i ja. Nie wiedział o tragedii, która wydarzyła się kilkanaście godzin wcześniej.
Jego dobroć, umiejętność wsłuchania się w problemy i wątpliwości dosłownie każdego, kto się do niego zgłosił, były niezwykłe. Obarczony wieloma odpowiedzialnymi obowiązkami zawodowymi umiał poświęcać czas na sprawy drobne. Odpisywał na maile utytułowanych profesorów i przyjaciół z taką samą sumiennością jak na te nieznanych mu osób, które dopytywały, jak wymawiać, jak odmieniać i czy miała rację nauczycielka, która postawiła dwóję, bo… Chichotał dobrodusznie i wybaczająco, poprawiając dyktanda studentów, a wśród nich takie kwiatki jak „Słowacki z Razu pojechał do Lądynu”. Zżymał się na niechlujność polszczyzny dziennikarzy i polityków. Zdarzało mu się pisać do producentów w sprawie niepoprawnych nazw produktów (na przykład „Połeć polska”, w którym nadający tą nazwę w oczywisty pomysł pomylili ten połeć z tą połacią). Krzewienie pięknej polszczyzny, dbanie o nią uważał za swoją życiową misję. Z powagą udzielił wywiadu dziennikarce „Gazety Krakowskiej” zatytułowanym Z kim by się nie ożenił profesor Walery Pisarek, wytykając dziesięć rażących i niestety popularnych błędów (pierwsza trójka to „wziąść”, „rok dwutysięczny dwudziesty”, „biorę się za robotę”). Obok pracy badawczo-naukowej publikował kolejne pozycje: podręczniki (między innymi Retorykę dziennikarską, na której od dziesięcioleci uczą się skutecznie i poprawnie pisać przyszli dziennikarze), i słowniki ortograficzne, wśród nich wydanie kieszonkowe, w przedmowie do którego napisał przed laty, że „jego rozmiary pozwalają na to, by się znalazł na stałe w kieszeni inżyniera, technika i dziennikarza, w torebce sekretarki, w teczce inspektora i w raportówce milicjanta” (w kolejnych wydaniach, po 1989 roku, milicjanta zastąpił policjant). Pisał książki popularnonaukowe (wśród nich Słowa między ludźmi). Dał się namówić Krystynie Bochenek na współtworzenie Ogólnopolskiego Dyktanda właśnie po to, żebyśmy mówili oraz pisali poprawnie i pięknie.
Tata lubił przekorę, wiedział, że prowokując, zmusza rozmówcę do zmiany perspektywy, do uważniejszego spojrzenia. Dlatego przywołaną tu książkę Słowa między ludźmi, przeznaczoną dla wszystkich, którzy chcą przekonująco, mądrze, poprawnie mówić, zaczął od pochwały milczenia: „Naukę skutecznego używania języka należy rozpoczynać od nauki milczenia. Kto się nie nauczył milczeć, nie powinien w ogóle zabierać głosu, bo prędzej czy później napyta biedy sobie albo innym”.
* * *
Jego patriotyzm wyrażał się w miłości do języka. Jadąc autem, siedząc nad wodą, spacerując, recytował wiersze: romantyczne ballady, wiersze Gałczyńskiego, Tuwima, recytował ze swadą, z przejęciem, wypowiadając frazy z taką atencją, jakby rozkoszował się smakowitymi kąskami. Pouczał mnie, ale pewnie to samo powtarzał swoim studentom, że tekst polskiego hymnu pochodzi z czasów zaborów, kiedy nasza ojczyzna istniała tylko w języku, więc „jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy”, oznacza po prostu, że jak długo mówimy po polsku, tak długo istnieje nasza ojczyzna. Dlatego właśnie powinniśmy pielęgnować nasze słownictwo, ale i regionalizmy, bo one sprawiają, że język się mieni odcieniami, że polszczyzna żyje. Dlatego powinniśmy mówić starannie. Bezbłędnie. Bogato. Pięknie.
* * *
Pięć miesięcy po śmierci przyszedł do mnie we śnie. Przyszedł, spełniając moje życzenie, żebym mogła się z Nim pożegnać. Wiedzieliśmy oboje, że przyszedł na jeden dzień tylko, że jutro umrze. Staliśmy w kuchni w Jego mieszkaniu, bardzo blisko siebie, i patrzyliśmy razem przez okno. Byłam szczęśliwa. Trzymałam go za rękę, głaszcząc ją opuszkami palców. Powiedziałam: „Masz taką szorstką skórę, to od mrozu, posmaruję Ci dłonie kremem do rąk”. Popatrzył na mnie z rozbawieniem, jakby chciał powiedzieć, że na ten jeden, ostatni dzień życia to nie warto. Obudziłam się.