Na stałe nie ma nic
Jan Kanty Pawluśkiewicz: Tolerancja powinna leżeć w granicach przyzwoitości i chęci zrozumienia drugiego. A więc nie obcy, nie. Szukaj w nim człowieka i bądź nie tylko wyrozumiały, ale i życzliwy. Tolerancji trzeba uczyć się u ludów mądrych i nie ulegać zuchwałym i kłamliwym przewodnikom.
Elżbieta Wojnarowska: Jakie dzieciństwo miał Jan Kanty Pawluśkiewicz?
Jan Kanty Pawluśkiewicz: No, piękne! (śmiech) Piękne, z elementami dziwnych faktów, które temu dzieciństwu akompaniowały. Kiedy przeczytałem fragment życiorysu pana Andrzeja Czeczota, który jest starszej generacji, on na takie pytanie odpowiedział: moje dzieciństwo upłynęło pomiędzy śmiercią marszałka Piłsudskiego a śmiercią Józefa Stalina. A moje upłynęło po wojnie za czasów Bieruta. Tak więc fakty ciekawe, a młodość jak to młodość.
A czy Pana dom był tradycyjny? I czy był muzykalny?
Tradycyjny. Ale czy muzykalny? Nie. Z muzyką nie jest taka prosta sprawa, dlatego że muzykalność objawia się w taki czy inny sposób. Natomiast w moim przypadku to było inaczej. Nie chodziło o to, czy jestem muzykalny czy nie. Chodziło o to, żeby jakoś to wyglądało. Żebym się nauczył grać na jakimś instrumencie. A już kwestia muzykalności nie była taka istotna. Tylko pojawił się autentyczny problem – mianowicie kiedy przyszedłem z pierwszych zajęć w szkole muzycznej, z zajęć na fortepianie, zapytali mnie w domu: „No i jak tam?”. Ja mówię: „Dobrze, tylko muszę przygotować ćwiczenie z albumu Różyckiego”. To była w tej szkole taka lektura podstawowa, jak Sienkiewicz w zwykłej. Ludomir Różycki był lekturą z utworami dla początkujących. Mówię, że trzeba kupić Różyckiego i na czymś to wyćwiczyć. Że trzeba kupić Różyckiego, to pół biedy, ale musiał się pojawić też instrument.
A jaki miał Pan instrument?
Kiepski (śmiech). Pianino. Pęknięte na dodatek, ale sklejone dość fachowo. Ono zresztą do dziś funkcjonuje. I na nim jeszcze właśnie dziś cztery takty skomponowałem.
Pięknie. A kiedy pojawił się pierwszy utwór? W końcu jest Pan kompozytorem.
O, pierwszy utwór to zupełnie inna historia. Znacznie po Stalinie. Wykańczał się wtedy Gomułka.
A ja myślałam, że Pan był cudownym dzieckiem (śmiech).
Uchowaj Boże, to by straszne było. A te istotne piosenki, które komponowaliśmy z Markiem Grechutą, powstawały w Sali pod Cyckami Klubu Dziennikarzy „Pod Gruszką”. Wcześniej układałem pierwsze melodie i kameralne aranże w klubie akademickim przy ul. Piastowskiej. A jeszcze wcześniej w domu doskonaliłem swoje umiejętności w muzyce jazzowej.
Rodzeństwo też grało?
Grało. W domu była tradycja, że należy się uczyć – muzyki i języków. Co po niemiecku znaczy graben? Grzebać. I to jest jedyne słowo, które zapamiętałem z niemieckiego, bo nie mam pamięci (śmiech). W moim domu więc przymuszało się do nauki i muzyki. Lecz efekty bywały różne. Mam trzech braci, wszyscy rozpoczynali naukę muzyki, wszyscy jakoś się w tej muzyce orientują, ale tylko ja zrobiłem potem z tego ponurą rzecz, to znaczy sposób zarabiania na życie, czyli nie ma się czym chwalić.
Nie tylko zarabiania. Raczej sposób na życie.
Tak. Zarabiałem i nadal zarabiam.
Ale chyba nawet gdyby Pan nie zarabiał, nie opuściłby Pan muzyki.
Pewnie tak. To są jednak jakieś skłonności przez Opatrzność dane. Na ile to możliwie, należy je pielęgnować, rozwijać, poszerzać.
Czasem ma się mus wewnętrzny.
Tak. Pojawia się coś takiego i wtedy można dać upust lub szukać zapomnienia w czymś ciekawszym.
Mówię, że czasem trudno pracować w innym zawodzie, gdy się jest muzykiem wewnątrz (śmiech).
Tak, bo wtedy taka rozterka jest. Bo niby co mam robić, być architektem in spe?
Właśnie – Pan przecież jest architektem z wykształcenia.
I taka przyszłość by mnie czekała, niestety!
Gdy Pan wchodził w okres młodości, był Pan buntownikiem?
Permanentnym! Chociaż nie obrazoburczym. Po prostu dużo mi się nie podobało i czułem, że muszę uciekać, skąd się wziąłem, bo tu sobie nie poradzę. A może poradzę, ale nie atrakcyjnie. W tym sensie, że małe miasteczko jest wspaniałe, natomiast ambicje mnie rozpierały, co się będę krygował.
Miał Pan potrzebę wyrwania się?
Chciałem dużo rzeczy poznawać. Imponowały mi bardzo ambitne rzeczy. Na przykład takie, że siedzę w przyjemnym lokalu, zadymionym, dobiega mnie zapach dobrego alkoholu, cygarety, kobiety, no, jednym słowem, ta scena, która w Śniegach Kilimandżaro jest… Kto tam gra na saksofonie? Ben Webster na tenorze gra temat But not for me – choć do końca nie jestem pewien, albo coś na tych „funkcjach”. Natomiast Gregory Peck podchodzi do kobiety, którą grała Ava Gardner. Mamy cudowne miejsce, wygaszony klub, ona mówi: „Poczęstuj mnie papierosem”, on bierze dwa papierosy między palce, zapala, jednego jej daje. Czyż można marzyć o czymś piękniejszym? (śmiech).
Nie.
Taki klub bardzo mi się podobał i chciałem tam być, jeśli nie uczestnikiem, bo finanse mi na to nie pozwalały, to żeby móc posłuchać Bena Webstera. Potem byłem na jego koncercie w Kalifornii, ale to już inna historia. Czyli imponowały mi takie rzeczy powierzchowne. Chciałem być muzykiem jazzowym, więc ćwiczyłem po kilka godzin frazy jazzowe. I tak widziałem właśnie swoją przyszłość.
Ale zaistniał Pan i do dziś jest rozpoznawalny jako autor muzyki do piosenek.
Każdy ma swój zły gust.
Zajmuje się Pan także dużą formą, nie mówię tu tylko o muzyce filmowej. To już jest na stałe taki trend, ku większym formom?
Na stałe nic nie ma.
To co Pan myśli o stałości?
Nic. Panta rhei, wszystko płynie. Nie ma stałości żadnej. Wszystko się zmienia. A serio odpowiadając, nie chciałbym, aby to zabrzmiało jako naiwna czy wręcz arogancka przestroga, ale do niczego się nie przyzwyczajaj, nic nie trwa wiecznie. Sukces jest tylko wynikiem życzliwych skojarzeń. Ale też jak dziadostwo cię dopadnie, to też się specjalnie nie przejmuj, bo to może minąć. Jednym słowem, my jesteśmy tak skonstruowani psychofizycznie, poddawani pewnym ponurym zjawiskom opadania czy wznoszenia się, czasem radosnym, czasem nie, ale to, że wszystko płynie, jest czymś absolutnie nadzwyczajnym.
Czy to się wiąże u Pana z silnym poczuciem wolności?
Do pewnego stopnia tak. Jakkolwiek jedno z drugim się jakoś przeplata.
Właśnie – Pan lubi poszerzać granice wolności?
Z pewnością. Lubię je sobie je wyznaczyć i zorganizować.
Odczuwa Pan granice swojej wolności i stara się im przeciwstawić, jeśli Pana ograniczają, czy raczej je akceptuje?
Nie akceptuję, choć mnie to nieraz kosztuje dużo, także pieniędzy. Wolność to jest rzecz najcenniejsza. Dla wielu ludzi. Płaci się za to naprawdę dużo.
Pan jest racjonalistą, ale też romantykiem.
Po czym to widać? (śmiech)
Ale też ironistą. Pokazuje Pan swój dystans do świata. I wszystkich spraw. Tak jest?
Może, jeśli pani tak mnie odczytuje, to coś w tym jest.
Słynie Pan z Witkacowskiego poczucia humoru. Zgadza się Pan z tym określeniem?
Trafne pytanie, gdyż mój podziw i fascynacja twórczością Stanisława Ignacego Witkiewicza pojawiły się nie dzięki mojemu bogactwu erudycyjnemu, lecz sprzyjającym okolicznościom natury towarzyskiej. Po tym nastąpiły już świadome działania poszukiwań w twórczości Witkacego, aby pracować muzycznie z inną estetyką literacką niż dotychczas. Pewnie mam jakieś skłonności do podobnych żartów co Stanisław Ignacy, lecz na innych nieco ścieżkach. Ale poczucie humoru wspaniałego filozofa jest mi bliskie i chyba wrodzone.
A skłonność żartów w, na przykład, poczynaniach kabaretu Anawa? Świetnie się Pan tam bawił. Ale przecież nie chodziło tylko o zabawę. Powstawały w tym czasie także piosenki na wskroś liryczne…
Skłonność do żartów to od zawsze, a powstanie kabaretu to logiczny ciąg działań koleżeńskich, przy czym studia architektoniczne bardzo temu sprzyjały. Nie bez znaczenia była tu chęć popisywania się przed „zdumioną publicznością”, a pojawienie się wśród nas Marka Grechuty otworzyło liryczny ślad dotychczas ukryty.
I – jednocześnie wciąż ta ambiwalencja – świetne piosenki Anawy absolutnie serio, typu Jak kania dżdżu czekam cię tu, jazzowe, jednocześnie prześmieszne tekstowo i lekkie improwizacyjnie, sąsiadują w Pana twórczości z lirycznymi, choćby z Czasem Dulęby, oraz z całkiem poważnymi pieśniami i psalmami Nieszporów czy oratoriów, aż do cygańskich wierszy włącznie. A mamy jeszcze płytę Consensus z muzyką dansingową. Ogromna rozpiętość. Trudno Pana gdziekolwiek zaszufladkować. Łatwo się Panu przeskakuje od konwencji do konwencji?
No, niełatwo się przeskakuje z konwencji do konwencji, lecz to jest moja niecierpliwość, nieprzeparta chęć sprawdzania się w coraz bardziej wymagających okolicznościach. A i też chodzi o to, żeby wyżej! Wyżej!
Trzeba mieć ogromne wyczucie absurdu i groteski, aby z tekstów Witkacego stworzyć tak skomplikowany narracyjnie scenariusz, a następnie wydobyć z niego (bo tak to chyba należy określić) muzykę, jak to było w przypadku Szalonej lokomotywy. To było karkołomne zadanie. A ogromny rozmach inscenizacyjny Krzysztofa Jasińskiego przyczynił się do fenomenu niezwykłego odbioru tej i innych produkcji. To również były eksperymenty na wielką skalę. Jak do nich doszło?
Zanim do tego eksperymentu doszło, kilka lat wcześniej była moja nieudana współpraca przy libretcie na podstawie dramatów Witkacego. Następna próba już z Markiem Grechutą okazała się i sensowna i rokująca. Po skomponowaniu większości pieśni zaproponowaliśmy nagranie tego w radio. „Taka muzyka nas nie interesuje…”. I wtedy upewniliśmy się, że to jest niezłe. A potem Krzysztof wyniósł nasz musical na właściwej scenie we właściwe rejony sceniczne.
Trudno nie docenić wielkości Harfy Papuszy. Jednak Harf nie zaakceptowali Romowie. Nie odnaleźli się ani w tej muzyce, w konwencji wielkiego widowiska, ani w filmie Papusza, opartego przecież na głębokim, ludzkim dramacie – kobiety, ale też ogólnie człowieka, zagubionego w tym konkretnym przypadku w dwóch światach, Romów i naszym. A przecież jest to uogólniony dramat losu ludzi żyjących na pograniczu różnych kultur, problem braku przynależności tych ludzi, odrzuconych, wszędzie obcych, nieumiejących się przystosować. A także problem braku tolerancji różnych narodowości w stosunku do innych, ale też stosunku do własnych, żyjących inaczej jednostek. Dlaczego tak się stało?
Dlaczego? Dobrą odpowiedzią jest druga część pytania. Romowie nie odnaleźli się, bo mój poemat symfoniczny był świadectwem osobistego odczytania poezji Bronisławy Wajs-Papuszy (zresztą przez Romów wyklętej i kompletnie nieobecnej wśród nich). Nigdy podczas pisania nie przyszło mi do głowy korzystanie z potocznie znanej muzyki, którą grają nasi Romowie. Bo już na Bałkanach Romowie grają inną, w Hiszpanii inną, a w Szwecji jeszcze inną. Rzecz w tym, że muzyka cygańska to jest fenomen muzykalności szaleńczo uzdolnionych Romów. A pomysły biorą skąd się da i grają na swoją charakterystyczną nutę. Ja z kolei szukałem nut własnych. I tak to wyszło.
Film Papusza natomiast jest opowieścią o samotności artystki wielkiej miary, więc i zrozumienie tych spraw oraz tej twórczości nie przychodzi łatwo.
Zapowiadał Pan kiedyś, że zamierza napisać muzykę do Orfeusza i Eurydyki w zwierciadle wód. Skończyło się na obietnicach? Muzyka miłosna, to jednak jest to, co chcielibyśmy usłyszeć w Pana wydaniu.
To jest rzecz na etapie jeszcze nie bardzo dla mnie jasnym, a więc niewiele mogę o tym powiedzieć. Ale przyjdzie czas…
Jest Pan, jak mówią, muzycznym wizjonerem, ale też finezyjnym estetą z domieszką elegancji i nonszalancji. I podobno wykwintnym smakoszem, szczególnie ryb. Co może nam Pan opowiedzieć o rybach, oprócz tego, że znajdują się również na Pańskich obrazach?
Kapka snobizmu. Moje skromne doświadczenie podpowiada mi, iż najlepszy turbot dostaniecie państwo w restauracji La Colombe w południowej Francji. Inne zaś doświadczenie z rybami to fakt, iż przez kilkanaście lat mieszkałem w domu, obok którego był staw z ponad trzystuletnią tradycją. Tysiące ryb i jakby tego było mało co jakiś czas dowoziłem następne. W efekcie rybom poświęciłem spory cykl malarski, tytułując obrazy, a to z węgierska, a to z włoska (cykle: Halak i Pesci). Mało brakowało, abym nie został dostawcą ryb dla Starego Teatru z okazji grania tam Iwony… Witolda Gombrowicza w reżyserii Grzegorza Jarzyny. Takie to są moje przygody z rybami. Ale to dopiero początek większej opowieści…
Znalazł się Pan w gronie arbitrów Galicyjskiej Akademii Smaku. W jaki sposób i czym się Pan tam zajmuje?
Istotnie. Byłem w tym ambitnym gronie, ale już nie jestem, bo i Akademia Smaku nie istnieje. To był wspaniały pomysł, żeby w świetnym towarzystwie objeżdżać (na własny koszt!) przez cały rok wybrane restauracje w Galicji, przygotować kandydatury do nagrody Złotej Kawki i za chwilę wybrać laureata. Tak żeśmy się rozigrali, że ufundowaliśmy nagrodę za przystawkę – Złote Jajo Kawki. I tak to wyglądało.
Wracając do malowania. Dlaczego zajął się Pan malowaniem, a raczej kropkowaniem, w technice żel-art?
Historycznie ważny jest dla mnie fakt koleżeństwa z Sebastianem L. Kudasem, scenografem Piwnicy pod Baranami, człowiekiem wielu zainteresowań i talentów. To on namówił mnie do pierwszego, przed laty, wernisażu, a potem uruchomiłem nabyte na architekturze umiejętności i tak powstał żel-art. Żel-art to połączenie współczesnej ekstrawagancji z konwulsyjną klasyką.
Pana poczucie humoru sięgnęło wyżyn surrealistycznego absurdu w tytułach obrazów – Dumne kury kruszą mury, Dama w purpurze pszenicznie się zieleni, Rudy łeb barbarzyńcy, Krajobraz z gęsią i rybą, Ściana z pawiem na rowerze, Podnieśli w górę węże krawcy, Wskazując na węża, zapomina o kobiecie. Ale czy takie były Pana intencje – zażartować z oglądających? Znowu mruga Pan do nas jednym okiem?
Przyznam, że nie chodzi o mruganie, lecz to są podświadome skojarzenia, komentarze do „sytuacji plastycznej”. Nie potrafię tego inaczej wytłumaczyć, jak tylko „skojarzeniami w jasności”. Mam nadzieję, że to precyzyjne?
Nie stroni Pan od żartów w najczystszym wydaniu, typu Chwilowa Grupa Artystyczna TRIO, a jednocześnie pisze Misterium i oratoria, podczas których tłumy płaczą. Kim jest naprawdę Jan Kanty Pawluśkiewicz? Stańczykiem czy Wernyhorą, a może Godotem?
A tutaj się Pani chyba zapędziła, bo osobowość mam ciekawą, ale żeby do tego stopnia?!
To jeszcze o przyjaźni i miłości. Jak wiele znaczy dla Pana przyjaźń? Ile jest Pan w stanie dla niej poświęcić? I co według Pana znaczy uczciwość, nie tylko w przyjaźni?
I dla miłości, i dla przyjaźni poświęcić mógłbym dużo. Aby nie banalizować, na początek podążajmy za Mickiewiczem: „Czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie…”.
Czy miłość może usprawiedliwić wszystko?
Może, ale nie musi.
Czego Pan nigdy nie zaakceptuje?
Nielojalności.
A marzenia? Lubi Pan marzyć?
Jeszcze się nie pozbierałem w sprawach ironii, a tu o marzeniach (śmiech)… Marzenia raczej nie, bo najistotniejsze to dążyć… A ironia, jak i marzenia, to… (długi namysł). Ironia to rodzaj żeński?
Żeński.
A marzenia?
Marzenie, rodzaj nijaki.
Szkoda, bo tworzyłyby świetną parę. I tak to by się zamknęło w jakąś ładną kodę naszej rozmowy.
To może, żeby znaleźć jakąś kodę, o czym Pan myśli w długie wieczory?
W długie wieczory myślę głęboko, ale krótko. Później zaś kombinuję coś z nowym obrazem lub grafiką. Tak, aby ludziom i mnie dzień następny przynosił radość i dalsze wzruszające „rozczarowania”.
Jan Kanty Pawluśkiewicz – urodził się w 1942 roku w Nowym Targu. Absolwent Wydziału Architektury Politechniki Krakowskiej. Kompozytor piosenek, muzyki teatralnej i filmowej oraz innych dużych form muzycznych, o własnym, rozpoznawalnym stylu. Współzałożyciel grupy Anawa, związany między innymi z Piwnicą pod Baranami i Teatrem STU. Drugą jego pasją jest malarstwo w technice żel-art – na obraz składają się tysiące kropek nakładanych żelowymi długopisami. Obrazy prezentowane były na wystawach w kraju i za granicą. Laureat wielu prestiżowych nagród.