Pięć wieków z Zygmuntem
Dzwony towarzyszą ludziom od setek, a może i tysięcy lat. Wołają na trwogę i odstraszają pioruny, głoszą chwałę boską i ludzką, wzywają do pokuty. Wpisane są w codzienność, ale mają też znaczenie magiczne. Bez nich trudno byłoby żyć.
Od czterdziestu lat (czyli od zamążpójścia) mieszkam w miejscu niezwykłym. Na początku Basztowej, wysoko, z widokiem na Planty, często na Babią Górę i nieco rzadziej na Tatry, ale przede wszystkim na wieże Starego Miasta i katedry wawelskiej. Kwadranse i godziny odmierza mi katedralny zegar, którego dźwięk miesza się z nieco bliższym biciem czasomierza z kościoła Mariackiego i z hejnałem. Rodowita krakowianka mam jeszcze w uszach dźwięk trąbki legendarnego Adolfa Śmietany, który mawiał o sobie, że jest „trąbą mariacką”. Nikt z obecnych hejnalistów nie potrafi tak jak on wycyzelować brzmienia i melodii.
Dzwony, zegary, hejnał, czasem odgłosy koncertów na Rynku czy okolicznych placach tworzą jedyną w swoim rodzaju aurę muzyczną miasta. Przyjezdnych często ona zadziwia, miejscowym daje poczucie bezpieczeństwa. Zegary odmierzające czas, hejnał, dzwony wzywające na modlitwę wskazują, że życie w mieście toczy się zwykłym, utartym trybem. Jesteśmy tak wtopieni w tę muzyczną otoczkę, że nie zawsze ją słyszymy, wzorem młynarza reagujemy dopiero wtedy, gdy coś w niej się zmienia.
Jest atoli w muzyce Krakowa dźwięk, który niezmiennie mnie porusza. Kilkanaście razy w roku szyby w jednym z pokojów mojego mieszkania zaczynają drżeć, a gdy łączy się to z południowym wiatrem, w starych framugach po prostu podzwaniają. Wychodzę wtedy na loggię, staję w prostej linii naprzeciw wieży Zygmuntowskiej, a jestem niemal na wysokości jej zwieńczenia – i z szacunkiem słucham, jak przemawia On, Zygmunt.
Po raz pierwszy świadomie słuchałam go 23 lipca 1951 roku. Nie w Krakowie, w dość odległej podżywieckiej wsi. Beztroskę wakacyjnego spaceru zmącił daleki, posępny dźwięk. – Bije Zygmunt, pewnie umarł kardynał Sapieha – powiedział ojciec. I tak już pozostało. Charakterystyczny, potężny, ciemny głos najsłynniejszego polskiego dzwonu niezmiennie kojarzy mi się z wydarzeniami i wiadomościami poważnymi, z nawoływaniem do zatrzymania się i refleksji. Choćby z ostatnim czasie Zygmunt dzwonił w czasie modlitw o ustanie pandemii czy nieco wcześniej w czasie pożaru katedry Notre-Dame, niszczącego klejnot europejskiej kultury. A przecież pięćset lat temu Zygmunt I Stary fundował go, by dzwonił „nie tylko Bogu Najwyższemu, ale także na chwałę domu Jagiellonów i Królestwa Polskiego”.
I Zygmunt przez wieki wieścił nie tylko zgony i katastrofy, odzywał się też w momentach radosnych i ważnych nie tylko dla krakowian, ale dla wszystkich Polaków, jak choćby 30 kwietnia 2004 roku, w przededniu naszego wejścia do Unii Europejskiej. Od tamtego czasu wyrosło już nowe pokolenie, dla którego obecność w europejskiej wspólnocie jest oczywista. Starsi jednak dobrze pamiętają emocje tamtej nocy. A wcześniej głosem Zygmunta rozpoczynałam w Boże Narodzenie 1980 roku pierwszą po dziesiątkach lat transmisję radiową Pasterki z katedry wawelskiej. Pracowałam wówczas w Krakowskiej Rozgłośni Polskiego Radia, pamiętam do dziś uczucia związane z tym wydarzeniem: radość, że to właśnie mnie przypadło takie zadanie, żal, że Zygmunta nie można było „puścić na żywo”, że musiałam jego głos odtworzyć z taśmy. Niestety, dźwięk dzwonu rozchodzący się wysoko, doskonale słyszalny z odległości, na katedralnym dziedzińcu czy w samej katedrze jest żaden.
Krakowskie dzwony i hejnał tworzą jedyną w swoim rodzaju aurę muzyczną miasta. Przyjezdnych często ona zadziwia, miejscowym daje poczucie bezpieczeństwa.
Niezapomniany był też zimny, deszczowy dzień 16 października 1978 roku, gdy Zygmunt wraz z wszystkimi krakowskimi dzwonami, a bije ich w Krakowie ponad sto trzydzieści, obwieszczał wybór krakowskiego kardynała na papieża. Chyba po raz pierwszy i chyba dotąd jedyny jego brzmienie wydawało mi się pełne blasku, niemal wesołe. Może to była tylko projekcja naszej radości, a może po prostu efekt zestrojenia się jego dźwięku z jaśniejszymi brzmieniami dużo mniejszych od niego, a więc bijących wyższym tonem dzwonów. Na myśl przyszła mi wtedy Wielka brama w Kijowie wieńcząca Obrazki z wystawy Modesta Musorgskiego. Kompozytor w swoim utworze powoli, a systematycznie ewokował na fortepianie narastające bicie rozmaitych dzwonów, od statecznych basów po jazgotliwe sygnaturki. Jeśli Wielką bramę gra dobry pianista, cały fortepian po prostu jest rozdzwoniony. Podobnie rozkołysana dzwonami jest sala koncertowa, gdy Obrazki z wystawy rozbrzmiewają w wersji orkiestrowej zinstrumentowanej przez Maurice’a Ravela. Ale i w tej ferii brzmień nie ma tak głębokiej, tak szlachetnej podstawy, jaką grze krakowskich dzwonów daje Zygmunt.
Dzwony wzywające na modlitwę wskazują, że życie w mieście toczy się zwykłym, utartym trybem.
Być może właśnie Wielka Brama w Kijowie zainspirowała Marka Stachowskiego, zmarłego przed siedemnastu laty krakowskiego kompozytora, do stworzenia Campanae Cracovienses, utworu na 25 dzwonów z ośmiu krakowskich kościołów. W 2007 roku obchodziliśmy 750. rocznicę lokacji Krakowa na prawie magdeburskim i to wtedy właśnie, 10 czerwca, na Rynku Głównym zabrzmiały Krakowskie dzwony. Wybór instrumentów nie był przypadkowy. Stachowski sięgnął do kościołów znaczących w historii miasta. W utworze odezwały się więc trzy dzwony z kościoła Mariackiego, dzwony z kościołów: na Skałce, Karmelitów na Piasku, Bożego Ciała na Kazimierzu, podwawelskich Bernardynów, Najświętszego Salwatora na Zwierzyńcu i św. Stanisława Kostki na Dębnikach. Ale główny materiał dźwiękowy dało pięć dzwonów z katedralnej wieży Zygmutowskiej: najmniejszy z dzwonów Wacław zwany też Głownikiem, Kardynał, najstarszy z wawelskich dzwonów Urban, Stanisław nazywany także Półzygmuntem i najmłodszy bo zaledwie pięćsetletni, ale najdostojniejszy z nich – Zygmunt. Niestety, z różnych względów niemożliwe okazało się zrealizowanie partytury „na żywo”, choć kompozytor stworzył ją z takim właśnie zamiarem. Utwór został zbudowany z wcześniejszych nagrań w studiu krakowskiej Akademii Muzycznej, a jego prezentację na Rynku wzbogacono odpowiednio dobranymi multimediami. Wrażenie było niesamowite. Kompozycja zaskakiwała rozmachem, potęgą i barwnością, w oryginalny sposób streszczała dzieje Krakowa, a jej finałem był głos Zygmunta. Jego wybrzmienie zwielokrotnione przez odbicia od okalających Rynek kamienic jeszcze długo po zakończeniu utworu otaczało tłum słuchaczy, jakby przypominając, że od wieków wielki dzwon pełni straż nad miastem. Dopóki On przemawia, możemy czuć się bezpieczni.