Podwójne życie Grzegorza Turnaua
Grzegorz Turnau: Moje życie (cokolwiek to znaczy) z pewnością ma wiele wspólnego z muzykowaniem i każde mieszkanie, w którym nie ma pianina, jest dla mnie nudne. Może nie być telewizora, jednak bez klawiatury – źle. Ale tak naprawdę z muzyką jestem na bakier.
Ewa Lipska: Przypominam sobie takie sytuacje z dzieciństwa, kiedy to podczas rodzinnych spotkań odrywano nas od zabaw i zachęcano, aby coś zaśpiewać albo zarecytować jakiś wierszyk. Nienawidziłam tych chwil: śpiewać nie umiałam, a z wierszyków zapamiętywałam dwa–trzy wersy. Inne dzieci uwielbiały popisywać się przed dorosłymi… A Ty? Masz takie wspomnienia?
Grzegorz Turnau: Jak każde dziecko, jak każde „istnienie poszczególne” – wolałem być akceptowany niż karcony. Więc pewnie jakoś tam – interesownie – gwiazdorzyłem. Jedna z cioć mawiała o mnie: taki jest słodki, dawajcie mu wódki, żeby nie urósł. Migawki z dzieciństwa to najczęściej dobre chwile, bo złe wspomnienia wypieram i nie mebluję nimi tak zwanej dorosłości. A złe to tylko te, kiedy bałem się dwóch rzeczy: oceny (egzamin) i odmowy (ambicja). To już się wlecze potem przez wszystkie następne lata. Nie, nie lubię się popisywać, ale lubię, kiedy to, co robię i uważam za dobre, jest docenione. Teraz zwróciłem uwagę na przywołane przez Ciebie słowo: „popis”. Za moich czasów szkolnych oznaczało ono tyle co „występ”.
Szkoły muzycznej nigdy nie skończyłem. Nie mam dyplomu. Mam ją raczej w sobie, bo ten czas (od 6 do 12 roku) jest w życiu prawdopodobnie najważniejszy, decydujący. Mam na temat edukacji muzycznej wiele nieprzyjemnych rzeczy do powiedzenia. Życie i tak rzeźbi wirtuozów po swojemu.
Masz za sobą szkołę muzyczną, ale studiowałeś anglistykę…
Szkoły muzycznej nie mam za sobą, bo jej nigdy nie skończyłem. Nie mam dyplomu. Mam ją raczej w sobie, bo ten czas (od 6 do 12 roku) jest w życiu prawdopodobnie najważniejszy, decydujący. Mam na temat edukacji muzycznej wiele nieprzyjemnych rzeczy do powiedzenia, ale chyba mi się już nie chce. Po prostu. Życie i tak rzeźbi wirtuozów po swojemu. Szkoły są lepsze i gorsze. Nie ma takiej, która wyprodukuje geniusza z drewna, nie ma też szkoły, która odbierze komuś talent. Może najwyżej zniechęci.
Anglistyka to był czysty oportunizm (podstawówkę kończyłem w Anglii). Bawiłem się kulą ziemską (tak, Ewo!) i chciałem jakoś dryfować, w miarę luksusowo. Byłem bezczelny i beztroski. Otrzeźwiła mnie dwukrotna porażka na egzaminie wstępnym. Nie, nie z angielskiego. Z polskiego. Okazało się, że matura na „5” niczego nie gwarantuje. W końcu się dostałem i trochę studiowałem. Ale bez przesady. Pewnego dnia UJ zrezygnował z moich usług, a wtedy wróciłem już na stałe do czegoś, co jeszcze chwilę wcześniej było najbardziej znienawidzonym meblem – czyli do pianina.
Debiutowałeś na Studenckim Festiwalu Piosenki, potem trafiłeś do Piwnicy pod Baranami. Jak wspominasz ten czas?
Nic się z niczym nie zgadzało. Ani nie byłem studentem, żeby móc startować w tym festiwalu, ani potem nie byłem kimś, komu wolno było (jak u Gałczyńskiego) „w tajnych szynkach” pić „dziwne alkohole”. Prowadziłem podwójne życie, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Ale maturę zdałem. I niczego nie żałuję.
Chociaż oczywiście można by się czepiać. Nie przepadam za gloryfikowaniem Piwnicy z tamtych lat. Wesołe przygody i „nasza wyspa” to jedno, ale był też aspekt nonszalancji, która nie służyła jakości. Sobotnie kabarety stawały się dość rutynowe, powtarzalność i brak dyscypliny (próby były rzadkością) rozleniwiały i rodziły przyzwyczajenie – do czego? Do nieuchronnego sukcesu. To dotyczyło wszystkich, także mnie. Ten, komu jednak nie wystarczały rytualne sobotnie oklaski, prędzej czy później odchodził. Nawiązuje się czasem w tym kontekście do Nibylandii, Piotrusia Pana… Wolę wersję prawdziwszą: ci, którym bardziej zależało, musieli realizować swoje ambicje poza kabaretem. A jak już je zrealizowali, chętnie wracali na prawach gwiazd i Piotr był z nich dumny. Jest wiele takich przykładów.
Nie przepadam za gloryfikowaniem Piwnicy z tamtych lat. Wesołe przygody i „nasza wyspa” to jedno, ale był też aspekt nonszalancji, która nie służyła jakości. Sobotnie kabarety stawały się dość rutynowe, powtarzalność i brak dyscypliny (próby były rzadkością) rozleniwiały. To dotyczyło wszystkich, także mnie.
No i tak muzyka stała się Twoim życiem. Nie umiem grać na żadnym instrumencie i zazdroszczę wszystkim, którzy zamykają się w swoim muzycznym świecie, z dala od cywilizacyjnego wrzasku. To zapewne świetna psychoterapia. „Kiedykolwiek zły duch porywał Seula, brał Dawid harfę i grał ręką swą; i pokrzepiał się Seul i lżej mu bywało…”(I. Ks. Król. 1623).
Moja odpowiedź nie będzie zbyt przyjemna. Po pierwsze: nigdy muzyka nie stała się moim życiem. Moje życie (cokolwiek to znaczy) z pewnością ma wiele wspólnego z muzykowaniem i każde mieszkanie, w którym nie ma pianina, jest dla mnie nudne. Może nie być telewizora, jednak bez klawiatury – źle. Ale tak naprawdę z muzyką jestem na bakier. Od dzieciństwa. Muzyka to mozół. Słuchającemu – każe nadążać. Uczącemu się – każe nadążać. Grającemu – każe jeszcze bardziej nadążać. Zmusza, szantażuje. Jak już się naprawdę poważnie ją traktuje, zabiera wszystko. Emocje wywoływane muzyką mogą człowieka kompletnie zdewastować. Nie warto. Ale – bywa też źródłem rozkoszy. Pod warunkiem że się jej nie traktuje „bebechowo”, tylko formalnie. Tak staram się podchodzić do muzyki. Najbardziej chyba jednak ciekawi mnie muzyka jako wehikuł dla tekstu. To mnie zawsze ekscytowało. Tekst (wiersz) był zawsze pierwszy. Jeśli można takie o sobie samym snuć teorie, to podejrzewam, że skręciłbym w zupełnie inne rejony, gdyby dodatkowo nie pojawiła się pewna łatwość śpiewania. To mnie uruchomiło jako kompozytora. No i własna koncepcja gry na fortepianie. W tej kolejności.
Lubię oglądać stare filmy, na których Glenn Gould podśpiewując, gra na swoim ulubionym steinwayu. Pracując w Wiedniu, miałam kontakt z firmą Bosendorfer, którą później kupiła Yamaha. Lubiłam „głos” tego fortepianu. Czasem wydaje mi się, że dla pianisty fortepian to taki ulubiony pies, bliski przyjaciel… Masz swoją ulubioną markę?
Ale trafiłaś… To się dziś nazywa „lokowanie produktu” – mogę ulokować? Od dawna mamy w rodzinie Boesendorfera z 1919 roku. Dziesięć lat temu, dzięki współpracy z Yamahą, udało nam się go wyremontować w tym samym miejscu, w którym powstał, czyli w wiedeńskiej fabryce. Boesendorfery słyną z delikatnej intonacji. Takie melancholijne wieloryby. Nie jestem wykształconym pianistą, chociaż dużo w życiu grałem i mam swoje patenty. Mogę jednak potwierdzić to, o czym wiedzą wirtuozi: niektóre instrumenty grają same, chodzi tylko o to, żeby im nie przeszkadzać. I najczęściej nie jest to kwestia marki, lecz konkretnego egzemplarza. Chciałbym przy okazji zwrócić uwagę na cech stroicieli pianin i fortepianów. Spotkałem i znam wielu; zawsze z respektem dla ich rzemiosła przysłuchiwałem się tej z pozoru monotonnej, a pełnej zmysłowego napięcia pracy. Myślę, że to zawód w swej bezwzględnej samotności, w jakiej się go wykonuje, porównywalny tylko z pisarstwem. Zauważ, Ewo, że pianista (choć ćwiczy sam) jest od początku szkoły delegowany, niejako preparowany dla publiczności. Stroiciel (często doskonale grający na fortepianie) jest skazany na samotność.
Jego dzieło wieńczy cisza.
Muzyka to mozół. Słuchającemu – każe nadążać. Uczącemu się – każe nadążać. Grającemu – każe jeszcze bardziej nadążać. Zmusza, szantażuje. Jak już się naprawdę poważnie ją traktuje, zabiera wszystko. Emocje wywoływane muzyką mogą człowieka kompletnie zdewastować.
Claude Debussy powiedział kiedyś, że muzyka zaczyna się tam, gdzie słowo jest bezsilne. Trudno się z tym nie zgodzić. Znam ten ból. Kiedy już mam całkowitą pustkę w głowie, włączam „poezję dźwięku”. Ale Ty sobie radzisz ze słowem, bo wpisujesz je w swoje kompozycje…
Już o tym wspomniałem: jestem czytelnikiem wcześniej, niż bywam kompozytorem. Dlatego nie mam na koncie prawdziwych hitów. Nie, to nie kokieteria. Tak zwane złote przeboje zazwyczaj powstają w odwrotnej kolejności: najpierw jest motyw, melodia, a potem pojawia się pytanie – o czym to jest? Mnie wymyślanie samych przebojowych melodii nigdy nie pociągało – wolałem szukać inspirujących tekstów (nawet wśród pozornie nienadających się do śpiewania wierszy Ewy Lipskiej). Czasem śpiewałem własne, w kilku przypadkach bez obrzydzenia.
Spełniasz się na wielu muzycznych frontach. Myślę, że to ciekawe doświadczenie; muzyka dla teatru, dla filmu, aranżacje, współpraca z obrazem…
Teatr to jest w ogóle jakaś moja klątwa. Gdybym nie trafił do chórku w Dziadach w Starym Teatrze (już po śmierci Konrada Swinarskiego, kiedy rekrutowano nowy skład), to może bym dziś spokojnie żył w cywilu i na przykład rysował komiksy do gazet, bo to mnie strasznie wtedy kręciło. Przez jakiś czas chodziłem na akt (w szkole przy Bernardyńskiej były takie niedzielne komplety), ale zwyciężył (jak później przy wyborze anglistyki) mój oportunizm i szkolny teatr w V LO, gdzie mogłem już gwiazdorzyć na całego.
Od kilku lat jestem w zespole warszawskiego Teatru Lalka. Odbierałem w życiu różne branżowe nagrody, bardzo je cenię, ale największą frajdę sprawiły mi te za muzykę do spektakli robionych w Lalce z Jarosławem Kilianem. Dwukrotnie zresztą na bałkańskich festiwalach – w Banja Luce i Suboticy. Moja praca dla teatru – nazwijmy to – familijnego (od lat taki termin jest najbliższy temu, co robimy z Kilianem) daje mi największą satysfakcję. Oczywiście – obok koncertów z zespołem.
Ale też „komponujesz” białe wino w swojej baniewickiej winnicy. Czy ono też „strapione serce rozwesela”, jak pisał Ignacy Krasicki?
To dobra okazja, żeby w „Krakowie” sprostować kilka dotyczących mojej rodziny nieścisłości, bo docierają do mnie różne wersje. Po pierwsze: od co najmniej pięciu lat nie uczestniczymy z Marynią w Nowej Prowincji przy Brackiej, którą to kawiarnię kiedyś współtworzyliśmy i z którą łączą nas najlepsze wspomnienia. To już jest jednak rozdział zamknięty. Po drugie: nie mam nic wspólnego z agencją nieruchomości, prowadzoną w Krakowie przez mojego kuzyna o tym samym imieniu i nazwisku. Kiedyś przeczytałem, że jestem właścicielem „sieci tanich noclegowni” – z przykrością informuję, że mam w Krakowie tylko jedną własną noclegownię. „Niech on już lepiej śpiewa” – powiedziała pewna pani, która korzystała z sieci. Nie orientuję się, nie korzystałem. Śpiewam. Natomiast po trzecie: tak! Jestem ze Zbyszkiem i Jackiem Turnauami w spółce winiarskiej. Część naszej rodziny trafiła po wojnie na Pomorze Zachodnie, stąd odległa od Krakowa lokalizacja – Baniewice w powiecie gryfińskim. Nasza przyjaźń (co w rodzinie nie jest oczywiste) i wspólne zainteresowania zaowocowały tym, dość już głośnym, przedsięwzięciem. Pytasz o wino białe – które tak naprawdę nigdy białe nie jest – tymczasem wino, które powstaje w naszej winnicy, bywa też różowe, czerwone, a nawet pomarańczowe. Żeby nie robić kolejnego „lokowania produktu” – przekierowuję Cię, szanowna Ewo, na odpowiednią stronę. A w Baniewicach, nad winiarnią jest sala koncertowa, w której stoi – no, nie zgadniesz – Boesendorfer.
Wymyślanie samych przebojowych melodii nigdy nie pociągało – wolałem szukać inspirujących tekstów (nawet wśród pozornie nienadających się do śpiewania wierszy Ewy Lipskiej). Czasem śpiewałem własne, w kilku przypadkach bez obrzydzenia.
Wiele lat temu prowadziłeś w rozgłośni Polskiego Radia w Krakowie audycję motoryzacyjną, do której odważyłeś się mnie zaprosić. Lubimy te czterokołowe zabawki i nawet żartowaliśmy, że moglibyśmy założyć salon samochodowy. Zdaje się, że sypnęłam się tylko raz, przy mocy silnika, ale nie pamiętam jakiej marki. Popatrz, ile się od tego czasu zmieniło… Za chwilę samochody będą nami kierować, a może nawet komponować pieśni.
„Opel Rally 1900 o mocy 102 KM” to jeden z rekwizytów Twojej poezji z lat 70. Nie ukrywam, że bardzo mi zaimponowała ta precyzja opisu technicznego w doskonałym wierszu Wyznanie mężczyzny od którego kobieta odchodzi jak lato i powraca jak lato. Po latach, w radiu, wokół koni mechanicznych faktycznie było trochę zamieszania. Twierdziłaś, że Twoja mazda ma ich 1500. To też jest poezja.
Salon Lipska & Turnau oczywiście by zbankrutował, bo ja bym nie chciał nikomu niczego sprzedać. Kiedyś zostałem wydelegowany przez kolegów z „Tygodnika Powszechnego” do pomocy w zakupie używanego samochodu z automatyczną skrzynią biegów dla żony Czesława Miłosza. Wtedy odbyła się moja pierwsza i ostatnia rozmowa telefoniczna z wielkim poetą. Wskazanego samochodu nie kupił.
Nie chciałbym jednak, żeby sprawy motoryzacyjne położyły się cieniem na naszej relacji, i tak już nadwerężonej przerabianiem przeze mnie Twoich wierszy na piosenki, bez Twojej wiedzy i zgody.
Grzegorz Turnau (rocznik 1967) – kompozytor, piosenkarz i pianista, autor tekstów, aranżer. Gry na fortepianie uczył się w Szkole Muzycznej I stopnia im. Ignacego Jana Paderewskiego, jest absolwentem krakowskiego V LO, studiował anglistykę na UJ. W 1984 roku, jako licealista, otrzymał I Nagrodę na Studenckim Festiwalu Piosenki i trafił do Piwnicy pod Baranami, z którą związany był przez 13 lat. W 1991 roku ukazał się jego debiutancki album Naprawdę nie dzieje się nic. Od tego czasu wydał 16 solowych albumów i uczestniczył w kilkudziesięciu innych projektach fonograficznych.
Obecnie na scenie zwykle towarzyszy mu kilkuosobowy zespół (między innymi Jacek Królik – gitara, Leszek Szczerba – saksofon, Mariusz Pędziałek – obój, Cezary Konrad – perkusja, Robert Kubiszyn/Łukasz Adamczyk – bas, Michał Jurkiewicz – altówka, instrumenty klawiszowe), a także kameralne zespoły smyczkowe. Współpracuje z wieloma wybitnymi artystami (między innymi z Anną Marią Jopek, Dorotą Miśkiewicz, Agą Zaryan, Janem Kantym Pawluśkiewiczem, Andrzejem Sikorowskim, Stanisławem Soyką).
Komponuje muzykę dla filmu i teatru, jest też kierownikiem muzycznym Teatru Lalka w Warszawie. Choć urodził się i mieszka w Krakowie, związany jest od dzieciństwa z Inowrocławiem, a także z województwem zachodniopomorskim, gdzie mieści się Winnica Turnau.
Jest laureatem wielu nagród, między innymi dziewięciu Fryderyków, dwóch Wiktorów, Grand Prix Festiwalu w Opolu. W 2016 roku został laureatem Nagrody Miasta Krakowa w dziedzinie kultury i sztuki.
Prywatnie – mąż flecistki Maryny Barfuss i ojciec Antoniny Kondrat.