Dyskusje „Krakowa”: Polska po złych czasach
Redakcja miesięcznika „Kraków”:
Mamy polską smutę. Złe czasy zamętu. I nie chodzi tylko o politykę czy te lub inne rządy – chodzi o stan ducha. Nikt jednak nie ma przecież wątpliwości, że ten czas smuty się skończy. Ale czy ktoś myśli nad tym, jakiej Polski wówczas będziemy chcieli? Rozpoczynamy dyskusję Polska po złych czasach. Nie szukamy konkretnych rozwiązań. Nie zajmujemy się personaliami i nie szukamy paragrafów dla winnych złu. To zadanie polityków i prawników. My szukamy rozwiązań w sferze idei. Pomysłów na myślenie. Inspirujących – choćby i kontrowersyjnych – teorii na budowanie nowego państwa.
Dlaczego polityka historyczna jest także demokratom niezbędnie potrzebna
Odczuwane dziś skutki oddania walkowerem polityki historycznej narracjom partyjnym uzasadniają pogląd, że odzyskanie tego obszaru przez siły prodemokratyczne to dziś element polskiej racji stanu.
Pojęcie „polityki historycznej” pokoleniu doświadczonemu PRL-em kojarzy się bardziej niż źle. Do 1989 roku stanowiła narzędzie indoktrynacji i ważny element uzasadnienia niedemokratycznego ustroju i najbardziej słusznego sojuszu (czytaj podległości) z sowiecką Rosją. W tej linii narracyjnej od przedszkola do późnej starości karmiono Polaków tezami o „odwiecznym konflikcie z Niemcami”, „głupocie polskich elit” wzdragających się przed naturalnym i tak bardzo uzasadnionym geopolitycznie sojuszem z Rosją (najlepiej radziecką). W polityce historycznej PRL Katyń był zbrodnią niemiecką, a 17 września humanitarnym gestem Stalina chroniącego ludność wschodnich terenów II Rzeczypospolitej przed Niemcami. Tamta polityka historyczna mieszała prawdę, półprawdy i ewidentne kłamstwa, tworząc często luźno powiązane z faktami historie alternatywne – wszystko to miało służyć legitymizacji władzy i ustroju, które legitymacji społecznej, demokratycznej nie miały i nawet zbytnio nie próbowały uzyskać.
Większość klasy politycznej tworzącej się po przełomie 1989 roku należała do grupy odpornej na komunistyczną narrację historyczną i podchodzącą do niej z pogardliwym pobłażaniem. Na tym podglebiu wyrosło obowiązujące do dziś w prodemokratycznej części sceny politycznej przekonanie, że polityka historyczna to zło, którego należy unikać, nie kreować i nie uprawiać.
Jak każde działanie, jak każda polityka – i ta historyczna w PRL nie wpływała na wszystkich. W sposób oczywisty nie była skuteczna w stosunku do resztek przedwojennych elit, tezy o humanitarnej misji Armii Czerwonej w 1939 roku nie mogły dotrzeć do repatriantów zza Buga i tak dalej. Skądinąd już sama liczba kłamstw w niej zawartych powodowała poszerzanie się kręgu wątpiących w przekazy. Niemniej nawet po 1989 roku i sromotnej klęsce wyborczej komunistów w wyborach wypracowana przez lata wizja historii pozostała głęboko w umysłach większości Polaków.
W zależności od punktu widzenia – szczęśliwie lub na potrzeby tych rozważań nieszczęśliwie – większość nowej klasy politycznej tworzącej się po przełomie należała do grupy mocno odpornej na komunistyczną narrację historyczną, ba, kwitującej ją niezliczoną ilością żartów i podchodzącej do niej z pogardliwym pobłażaniem. Na tym podglebiu wyrosło obowiązujące do dziś w prodemokratycznej części sceny politycznej przekonanie, że polityka historyczna to zło, którego należy unikać i na pewno – powtórzmy to: na pewno – nie kreować i nie uprawiać.
Kiedy państwo kapituluje, oddaje walkowerem możliwości tworzenia własnych wizji i wartości, puste pole przejmują nosiciele fałszu i antywartości.
Byłoby pięknie, gdyby tak się dało. Niestety, polityka historyczna jest taką samą częścią naszego życia jak polityka zdrowotna, bezpieczeństwa czy edukacyjna. I tak jak w każdym z tych obszarów, kiedy państwo kapituluje, oddaje walkowerem możliwości tworzenia własnych wizji i wartości, to puste miejsce przejmują nosiciele fałszu i antywartości.
Dosyć szybko, bo już w latach 90. ubiegłego wieku, prawicowa część sceny politycznej, pozostająca wtedy w rozdrobnieniu, najczęściej w opozycji – zauważyła wolne pole i zgodnie z zasadami rynku obowiązującymi także w ideach zaczęła wypełniać te pozostawione same sobie nisze.
Brak polityki historycznej zbudowanej na aksjologii państwowej, obywatelskiej dał przyzwolenie na budowanie dziwacznych ahistorycznych i antywspólnotowych konstrukcji tożsamościowych, w których, na przykład, Narodowe Siły Zbrojne stały się bardziej reprezentatywne dla Polski Podziemnej niż Armia Krajowa.
Ofensywa narracyjna połączonych i coraz bardziej zjednoczonych sił nacjonalistyczno-katolickiej prawicy i Kościoła katolickiego wypełniła właściwą im aksjologią miejsce, w którym powinna znaleźć się propaństwowa, wspólnotowa polityka historyczna. Dostaliśmy w prezencie kult „żołnierzy wyklętych”, grupy do której zalicza się, nie różnicując bohatera, jakim był gen. Fieldorf –Nil, i wioskowych bandytów z końca lat 40. XX wieku. W ten sposób w dominującej narracji Narodowe Siły Zbrojne stały się ważniejsze i bardziej reprezentatywne dla Polski Podziemnej niż Armia Krajowa, a „rzeź wołyńska” okazała się większym nieszczęściem od zbrodni Hitlera i Stalina.
Dlaczego można było tak łatwo i tak skutecznie zagrać „dziadkiem z Wehrmachtu” Donalda Tuska czy obrażać Ślązaków „ukrytą opcją niemiecką”? Ano właśnie dlatego, że przeciętny Polak żyje we wciąż podgrzewanych fobiach antyniemieckich, narracji mieszającej prawdę z mitami i kłamstwami.
Należy też zauważyć, że w wielu aspektach opisana narracja była spójna z tą wyniesioną z PRL – pełną kompleksów, poczucia krzywdy, resentymentów.
Brak polityki historycznej zbudowanej na aksjologii państwowej, obywatelskiej dał przyzwolenie na budowanie dziwacznych ahistorycznych i antywspólnotowych konstrukcji tożsamościowych.
Odczuwane dziś skutki oddania walkowerem polityki historycznej narracjom partyjnym uzasadniają pogląd, że odzyskanie tego obszaru przez państwo to dziś element polskiej racji stanu.
Zadajmy sobie pytanie: co tak właściwie nas łączy, co może być fundamentem wspólnoty w Rzeczpospolitej Polskiej, jakie elementy są we współczesnym świecie jednoczące, powodujące istnienie narodu politycznego (nie mylić z narodem etnicznym, konstruktem naszej prawicy), który może stworzyć i utrzymać własną organizację państwową?
Wspólnota języka? Nie pomogła Anglikom dominować nawet na wyspach, nie mówiąc już o koloniach. Nie pomaga libkom, lewakom i prawakom podzielonym na sorty i żyjącym w doskonale już opisanym i zanalizowanym systemie bańkowo-plemiennym.
Wspólnota etniczna? Na terenach nawet małej, teoretycznie jednolitej narodowościowo Polski to zawsze będzie żart, na Nizinie Wschodnioeuropejskiej po przemarszach wszystkich wojsk i dosyć częstym przesuwaniu granic państwowych ktoś, kto zastosuje ulubione przez narodowców kryteria norymberskie, nie znajdzie etnicznie czystych Polaków, no może jakąś garstkę.
Polityka historyczna jest kluczowa dla integracji wewnętrznej, przywracania wspólnoty.
Wspólnota interesów? Jakich? Każda dyskusja na temat interesu wspólnego ujawnia pogłębiające się różnice pomiędzy regionami, dużymi a małymi ośrodkami, Szczecinem a Rzeszowem.
Wspólnota terytorium? Któż lepiej od Polaków powinien wiedzieć, jak ulotna jest sprawa terytorium, jak łatwo się zmienia, przesuwa, okresowo zanika.
Wspólnota wyznania? Polak-katolik to przeszłość, reanimacja tej konstrukcji powoduje jedynie podział i wykluczenie.
Jedyne co nas łączy, albo przynajmniej łączyć może, to wspólnota losu, dziejów – historii zatem. Ukształtowaliśmy się jako wspólnota poprzez wspólną historię, wspólne instytucje, wspólnych wrogów i przyjaciół. Przez bardziej lub mniej udanych królów, wodzów, prezydentów – wspólnych. Poczucie wspólnoty Polaków pod zaborami – jeszcze przed erą świadomego nacjonalizmu rodzącą się w drugiej połowie XIX wieku – brało się z historii.
Polityka historyczna jest zasadnicza dla integracji wewnętrznej, przywracania wspólnoty.
Dlaczego piszę o przywracaniu? Wieloletni ostry spór polityczny zaszedł tak daleko, że naruszył poczucie wspólnoty narodu politycznego, kompletnie nas zdezintegrował. Polacy potrzebują wspólnoty, jednocześnie w dyskursie publicznym otrzymują nieustannie przekazy dzielące, podkreślające prawdziwe i wyimaginowane różnice. Potrzebujemy stałego punktu odniesienia, który pozwoli nawet po najbardziej zażartym sporze politycznym przypomnieć sobie, że łączy nas tożsamość wyrosła ze wspólnego losu.
To jest głównym celem polityki historycznej, jakiej potrzebujemy. Niepodporządkowanej interesom takiej czy innej opcji politycznej, ale aksjologii państwowej, wspólnoty narodu politycznego. Przypomnienie wspólnoty losu opartego na prawdzie historycznej, kształtowanie tożsamości – to są zadania takiej polityki.
Polityką historyczną nie jest fałszowanie faktów czy indoktrynacyjne interpretacje. Nie jest nią także szukanie wrogów. Jej zadaniem jest budowanie dojrzałego narodu politycznego, świadomego tak swoich błędów, jak i sukcesów. Narodu, który potrafi wyciągać wnioski z przeszłości.
Polityką historyczną nie jest fałszowanie faktów czy indoktrynacyjne interpretacje. Nie jest nią także – przynajmniej w XXI wieku – szukanie wrogów, krzywd i porażek. Jej zadaniem jest budowanie dojrzałego narodu politycznego, świadomego tak swoich błędów, jak i sukcesów. Narodu, który potrafi wyciągać wnioski z przeszłości – tylko taki naród jest gotowy na przyszłość, potrafi budować dobre relacje ze światem, pojednać się z historycznymi wrogami, umie przebaczyć i prosić o przebaczenie. Śledząc ścieżki sukcesów i ścieżki porażek w naszych dziejach będziemy o niebo mądrzejsi politycznie – w decyzjach wewnętrznych, jak i działalności zewnętrznej.
Państwo ma wszelkie narzędzia i możliwości kreowania polityki historycznej. Proces zaczyna się na wczesnym etapie nauczania przedszkolnego, może nawet w żłobkach. Jest kurs historii i literatury w szkołach. To jest potężna machina, oddziałująca dzięki obowiązkowi szkolnemu na wszystkich. Polityką historyczną są święta państwowe, nazwy ulic, placów – ile czytam o tym, jak to niedostrzegany jest wkład Polski w obalenie komunizmu, a jakież elementy z tym związane sami w Polsce doceniliśmy? Świętujemy 11 listopada, 3 maja – a 4 czerwca pozostaje świętem bez właściwości, coś jak Dzień Kolejarza czy Hutnika, dla wtajemniczonych. O 31 sierpnia nie wspomnę – bo tradycją stały się gorszące spory pomiędzy związkiem „Solidarność” a resztą świata o to, kto w którym kącie placu pod stocznią może świętować.
Państwo ma zaplecze w postaci wydziałów historycznych na uniwersytetach i nawet w nieszczęsnym Instytucie Pamięci narodowej, który bywał przecież i mógłby być w przyszłości pożyteczny.
Państwo ma telewizję publiczną i choćby tą drogą wejście w najważniejszy chyba dziś kanał dotarcia, jakim jest popkultura. Filmy, seriale historycznymi, które gromadzą wielką widownię – nasza historia jest nie mniej ciekawa, krwista i pikantna od historii Tudorów czy Romanowów, a w tej chwili w polskich kablówkach znajdziemy co najmniej kilkanaście niezłych seriali rosyjskich, francuskich czy brytyjskich. Również teleturnieje czy nawet format „oper mydlanych” potrafią służyć polityce historycznej.
Wspólnotowa polityka historyczna skupia się na tym, co łączy, co integruje, co powoduje że podzieleni politycznie – co jest normalne w demokracji – mamy wspólną pamięć i wspólną tożsamość historyczną. W 2021 roku wspólnoty potrzebujemy bardziej niż zwykle.
Marcin Celiński – publicysta, komentator polityczny, wydawca, redaktor naczelny Resetu Obywatelskiego.