Rok Jerzego Nowosielskiego. Pracownia artysty – miejsce święte.
Wstawał skoro świt. Powłócząc nogami, szedł do pokoju, który z żoną Zofią zaadaptowali na pracownię. Pochylał się nad stołem, na którym leżało rozciągnięte na blejtramie płótno. Obchodził je dookoła, zastanawiał się chwilę i wracał do obrazu, mając w głowie już perfekcyjnie zakomponowaną całość. Chwila zastanowienia i pędzel spotykał się z paletą, a farba trafiała na płótno. Precyzja ruchów idących za głębią myśli. Ale przychodził taki moment, że odczuwał fizyczną wręcz potrzebę opuszczenia pracowni. Wtedy ubierał się i wychodził do świata.
– Pracownia to było dla Profesora miejsce schronienia, miejsce święte, gdzie rodziły się jego wyjątkowe dzieła. Wychodził z niej, kiedy musiał iść na Akademię, zrobić studentom korekty, albo gdy potrzebował się napić. Choć zdarzało mu się ukrywać alkohol w pracowni. Zawsze mi powtarzał, że nigdy nie można kupować wódki w dużych butelkach, bo jak żona znajdzie, to jest to duża strata. „Proszę kupować w małych butelkach i chować w różnych miejscach – radził. – Jak pan schowa pięć, to dwie się uchowają”. Jednak nigdy nie malował po pijanemu. Malowanie to była zbyt poważna sprawa, by robić to bez świadomości – opowiada Andrzej Starmach, przyjaciel i marszand malarza, który z okazji obchodów Roku Jerzego Nowosielskiego, a także setnych urodzin artysty, przygotował w swojej galerii wystawę zatytułowaną Pracownia. Jest ona luźną rekonstrukcją ostatniej pracowni profesora, która mieściła się przy ul. Narzymskiego 19.
Ale zanim do niej trafimy, wpadnijmy na chwilę do innych krakowskich miejsc, w których tworzył Jerzy Nowosielski. Krakowskich, gdyż twórca miał też dwie pracownie w Łodzi, w czasie, kiedy mieszkał w tym mieście. Ale co będziemy ruszać się spod Wawelu, przecież właśnie tu kształtował się jego talent i to właśnie tu powstała większość jego prac.
Pracownia przy ul. Podmiejskiej 9
Tę pracownię urządził Jurkowi ojciec na strychu domu. Była ładna, przestronna, dobrze oświetlona, w sam raz dla początkującego malarza. Stefan Nowosielski musiał przeczuwać, jak wielki talent posiada jego syn, choć będąc kolejarzem, niewiele miał wspólnego ze sztuką. Może jednak nie tak do końca. Był Łemkiem, grekokatolikiem, unitą, a w Kościele wschodnim sztuka jest bardzo ważna, pełni rolę sakramentu.
Andrzej Starmach: Ojciec zabierał Jurka do cerkwi, uczestniczył z nim w bardzo długich nabożeństwach. Wtedy oglądali też ikony. Musiały one pozostawić głębokie ślady we wrażliwości młodego człowieka. Te ślady przez całe życie obrazował i rozwijał w swojej twórczości. Choć gdzie się dało podkreślał, że nie jest malarzem religijnym, to jednak każdy obraz traktował jak ikonę. I to widać, gdy spojrzymy nawet na jego abstrakcje z charakterystycznymi ramkami. To nic innego jak wyobrażenie jakiegoś świętego, którego otacza legenda.
Matka przyszłego malarza była z pochodzenia Niemką, zagorzałą katoliczką, pragnącą wychować syna w swojej religii. Wysłała go nawet do krakowskiego Gimnazjum OO. Pijarów, co jednak niewiele dało, ponieważ był to zakon niezwykle tolerancyjny. Księża przypominali Jurkowi o świętach greckokatolickich, zwalniając go w te dni z lekcji. Żyjący na styku kultur chłopak wciąż szukał dla siebie drogi.
AS: – Podczas wojny jego rodzice bali się, że może zostać przez Niemców powołany do wojska, dlatego wysłali go do monastyru Ławra św. Jana Chrzciciela we Lwowie. Tam nauczył się pisać ikony. Jednak życie w zakonie nie było dla niego. Zimne mury sprawiły, że się rozchorował na stawy. Na dodatek pobyt w tym miejscu doprowadził do jego odejścia od wiary. Przez kilka lat był ateistą. Kiedy w końcu dojrzał do tego, by wrócić do religii, to związał się z Kościołem prawosławnym. A przecież był ochrzczony w obrządku grekokatolickim. Te dwa wyznania się nienawidzą, ale Nowosielski pozostał w przyjaźni z jednymi i drugimi duchownymi, a także z katolikami. Dla nich też malował kościoły.
Gdyby jeszcze tego było mało, zaprzyjaźnił się z mariawitami. To byli księża, na których papież nałożył ekskomunikę. Ci wyklęci duchowni przyjeżdżali do profesora i z nim dyskutowali. A on przedstawiał im swoje heretyckie wywody. Na dodatek robił to z humorem, twierdząc, że prawdziwie wierzący człowiek może sobie na to pozwolić, gdyż jest świadomy swoich myśli i czynów. Pismo Święte miał w małym palcu. Każdą potyczkę teologiczną z przeciętnym księdzem wygrywał w cuglach.
AS: – Całe życie zajmował się historią Kościoła, przeczytał na ten temat wszystko, co było możliwe. On te schizmy, które odbywały się co kilkadziesiąt lat w różnych miejscach Afryki Północnej czy Azji Mniejszej i w których nikt normalny nie jest w stanie się połapać, cytował z pamięci. Robił to nawet wtedy, kiedy był już chory i nie za bardzo wiedział, co się dzieje. Jak u niego bywałem z nieżyjącym już prof. Piotrem Krakowskim, wielokrotnie wyciągaliśmy go na różne rozmowy na ten temat. Pewnego wieczoru Krakowski wpadł na pomysł: – Sprawdźmy Nowosiela, czy on nas w konia nie robi. I zaczął go podpuszczać, kierując rozmowę na teologiczne tory, a po kryjomu notował wszystkie daty i imiona patriarchów. Wrócił do domu i zaczął sprawdzać po różnych encyklopediach – wszystko zgadzało się w stu procentach.
Pracownia przy al. Krasińskiego 32
Tę pracownię przejął niedługo po wojnie po Jonaszu Sternie, który wyjechał na stypendium do Paryża. Nie wiemy, jak ona wyglądała, ale znamienne było to, że Nowosielski wprowadził się do miejsca, w którym malował twórca jeszcze bardziej naznaczony okupacyjną traumą niż on. Podczas likwidacji lwowskiego getta obaj znaleźli się niemal w tym samym miejscu, tylko po dwóch stronach muru. Nowosielski przebywał w klasztorze w Ławrze i widział eksterminację Żydów. „Nasz monaster był wśród takich wzgórz w okolicach Lwowa, z których było widać dzielnicę żydowską, i ja widziałem te dymy… Widziałem Żydów uciekających w zboże, bo tam na wzgórzach rosło zboże, gdzie oni się kryli. Dzieci wyłapywały tych Żydów, a także policja ukraińska” – wspominał po latach.
Badacze twórczości prof. Nowosielskiego sugerują, że to właśnie z powodu tych przeżyć uciekał w erotykę, która była swego rodzaju odreagowaniem traumy wojennej. Na jego aktach, które zaczął malować po wojnie, erotyzm łączy się z przemocą. Z jednej strony marzył o ciele kobiecym wyzwolonym, a z drugiej ujarzmionym. Jego spętane, torturowane kobiety, pokazane w mrocznej, perwersyjnej aurze, budziły konsternację u oglądających, szczególnie kiedy został już uznanym malarzem, łączonym ze sferą sacrum. Gdy w Starmach Gallery w 2002 r. oglądano wystawę rysunków artysty pochodzących z lat 50., widzowie stawali zaskoczeni na widok wieszanej kobiety, której pod spódnicę zaglądają obserwatorzy egzekucji. Jakby moment śmierci ofiary sprawiał im przyjemność.
AS: – Rzeczywiście, na jego obrazach można dostrzec pewien rodzaj perwersji, sadyzmu. Byłem świadkiem tego, że powiedział do jednej z odwiedzających go kobiet i to w czasie, gdy był już chory: „Niech się pani rozbiera, będę panią przypalał”. Czy on to praktykował, czy to była wyłącznie wizja artysty, fantazje seksualne, które mógł zrealizować, tylko przedstawiając je na obrazach? Tego nie rozstrzygniemy. Wiem na pewno, że z jednej strony kochał kobiety, z drugiej ich nienawidził i uważał za zło wcielone. Nawet czasem mówił, że w kobietach siedzi diabeł. A on wierzył w diabła, takiego z rogami, jakim nas straszono w dzieciństwie. Kobiety na jego obrazach są po prostu brzydkie. Nawet gdy to jest akt, to prawie zawsze są bez biustu, mają płaskie, aseksualne piersi. Nie zostawił nam ładnych kobiet, ale obrazy zostawił piękne.
AS: Czasami potrafił żartować z kobiet i to w mało wyrafinowany sposób. Jerzy Tchórzewski opowiadał mi kiedyś, że szedł z profesorem przez Planty. Zobaczyli przed sobą dwie niebrzydkie dziewczyny. Nowosielski ożywił się i powiedział, że musi je przestraszyć. Podszedł do nich od tyłu i, udając wampira, zaczął pohukiwać. Tak je zaskoczył, że mimo jego fizjonomii łagodnego człowieka o mało nie dostały zawału. Nie zapomnę też, gdy kiedyś byłem u niego w pracowni i on właśnie pochylał się nad dużym rysunkiem, który przedstawiał kobietę. W pewnym momencie zajął się jej łonem. Takim na wpół wyschniętym piórkiem skrobał w tym miejscu i skrobał. Nagle podniósł głowę, popatrzył na mnie i z szelmowskim uśmiechem powiedział: „Wie pan, jakbym nie był malarzem, to byłbym damskim fryzjerem”.
Pracownia przy ul. Batorego 12
To miejsce, do którego Nowosielski przeniósł się po powrocie Jonasza Sterna zza granicy. Tak opisał je Jerzy Tchórzewski: „Była to osobliwa pracownia. Jakiś dziwaczny, jednopiętrowy „stwór architektoniczny”, sklecony Bóg wie z czego, w każdym razie z bardzo lichego materiału, pewnie jeszcze z XIX wieku, z wyraźnym przeznaczeniem na pracownię dla biednego rzeźbiarza na parterze i biednego malarza na pięterku. Trzymało się to jeszcze, ale ledwo, ledwo. Deszcze i wiatr przenikały do tego miejsca pracy twórczej kilku zapewne pokoleń artystycznej braci bez trudu, nie tylko przez oszklony dach, pocerowany mnóstwem szklanych łatek, ale również przez liczne szpary i szparki białych ścian, udekorowanych zaciekami. Żyć tam było trudno, a i pracować nie było wygodnie, kiedy wiało, kapało, skrzypiało”.
Nowosielski jednak sobie jakoś radził, choć pewnie zadowolony nie był. Ożywiał się, gdy odwiedzali go w tej pracowni przyjaciele, także ci jeszcze z czasów wojny, których poznał w Kunstgewerbeschule, czyli w jedynej szkole artystycznej tolerowanej przez Niemców podczas okupacji. Ta oficjalnie Państwowa Szkoła Rzemiosła Artystycznego była w istocie zakonspirowaną Akademią Sztuk Pięknych, gdzie uczyli ci sami profesorowie, co przed wojną. Ze studentów szkoły wyrosła późniejsza II Grupa Krakowska.
Kiedy uczył się w Kunstgewerbeschule, poznał między innymi Adama Hoffmana, Kazimierza Mikulskiego, Jerzego Skarżyńskiego, Mieczysława Porębskiego, a także Tadeusza Kantora, z którym się zaprzyjaźnił, choć obydwaj byli bardzo silnymi osobowościami, a Nowosielski podkochiwał się w pierwszej żonie artysty, Ewie. Jednak cenili nawzajem swoją twórczość, nawet kiedyś umówili się, że o swojej sztuce będą mówili tylko dobrze. To właśnie Tadeusz Kantor wyciągnął do Nowosielskiego rękę, kiedy ten popadł w poważne tarapaty finansowe. Zachowały się listy reżysera do władz ówczesnego wydziału kultury, w których prosi o zatrudnienie młodszego kolegi jako swojego asystenta w Państwowej Szkole Sztuk Plastycznych – argumentując, że jest to artysta wybitny, ale nie potrafił sobie życiowo sam poradzić i trzeba go wesprzeć. Wiele lat później Nowosielski wygłosił piękną mowę pogrzebową nad trumną Kantora. Choć był to dopiero 1990 rok, powiedział, że wraz ze śmiercią twórcy Umarłej klasy skończył się wiek XX.
Kantor będzie też świadkiem na ślubie przyjaciela z Zosią Gutowską, którą Nowosielski spotkał w Kunstgewerbeschule. Pochodząca ze Lwowa dziewczyna o pięknych, ciemnych oczach, wstydliwie ukrywająca niepełnosprawną rękę, której bezwład był pozostałością po chorobie Heinego-Medina, była uważana za niezwykle zdolną artystkę. Potwierdza to jej udział w I Wystawie Sztuki Nowoczesnej, z której uczestnicy zapamiętali jej obrazy, prezentujące lekkie, wiszące nad ziemią bryły – stożki, walce, kule…
AS: – Nie widziałem nigdy prac Zosi, oprócz kilku, które kiedyś wyciągnęliśmy z piwnicy. Ale były one już tak zniszczone, że trudno było cokolwiek z nich wywnioskować. Wszyscy jednak mówili, że ona poświęciła swoją sztukę dla męża. Uważała, że jest on geniuszem i dlatego podporządkowała mu zupełnie swoje życie. Doskonale wiedziała, że bez jej opieki on sobie nie da rady. Do Zosi odwoziło się profesora po wernisażach, na których trudno było go upilnować, co wiązało się oczywiście z jego nałogiem. Kiedy mimo starań otoczenia skonsumował, co miał skonsumować, dawał się potulnie wsadzić do taksówki i odwieźć do domu. A tam przejmowała go Zosia. Ona wiedziała, jak sobie z nim poradzić. Zresztą profesor przeważnie jej słuchał.
Jednak pod koniec życia artysty, zawładnęła nim zupełnie inna kobieta – kilkadziesiąt lat młodsza od ciężko chorującej żony. O Kindze mówił cały Kraków, kiedy zaczęli pokazywać się razem w bardziej i mniej oficjalnych sytuacjach. Studiowała na ASP, a właściwie kończyła już studia. Zakochała się bez pamięci, choć on był już starym, pogrążonym w nałogu człowiekiem. On oszalał na jej punkcie, powtarzał, że tylko Kingi się nie boi, że tylko ona nie zmusza go do życia w ciągłym terrorze, picia w ukryciu wódki, bez której już nie mógł egzystować.
AS: – To był dziwny związek. Ostatnia miłość profesora. Spotykali się albo u niej, albo na mieście. Kinga zaczęła przychodzić do niego do domu dopiero wtedy, kiedy Zosia już nie wstawała z łóżka. Przemykała się przez taras i wchodziła do pracowni. Towarzyszyła mu do końca, kiedy już nie dawało się z nim nawet rozmawiać. Kilka razy niechcący wszedłem do pokoju i zobaczyłem, jak siedzą obok siebie i trzymają się za ręce. Obydwoje wyglądali na szczęśliwych.
Pracownia przy ul. Narzymskiego 19
To był zwykły pokój w domu malarza, wybudowanym przez rodziców. Klockowaty budynek, który pani Zofii bardzo się nie podobał. Malarz też nie był do niego przekonany, ale gdy zdecydowali się wrócić do Krakowa z Łodzi, zmarła matka artysty. Musieli się więc zaopiekować chorującym na raka ojcem i najprościej było to robić w jego domu. Gdy śmierć dosięgnęła Stefana Nowosielskiego, zostali sami w trzypokojowym mieszkaniu, w którym był salon, sypialnia i pracownia malarza.
AS: – On miał specyficzną pracownię. To był malarz, który nie malował na sztaludze. Pierwszą sztalugę dostał od żony dopiero na 60 urodziny. Malował na niskim, drewnianym stole z obciętymi nogami. Zawsze sam naciągał płótna na blejtramy, sam je gruntował, w późniejszym okresie już tylko żelatyną. Malował w specyficzny sposób. Nie obracał obrazu, tylko chodził dookoła stołu. Wielokrotnie to widziałem i za każdym razem mnie to fascynowało. Ale nie zawsze kończył swoje prace. Jak go coś oderwało od malowania, to już do niego nie wracał. Doskonale wiedział, co ma być na obrazie i to mu wystarczało. Nieraz powtarzał, że maluje dla siebie. Nie robił tego na sprzedaż, nie lubił oddawać komuś swoich prac. Zosia też tego nie lubiła, najchętniej zostawiłaby wszystkie w domu. W pracowni był regał, w których obrazy stały ułożone pionowo. Niektóre z nich wieszał na ścianach, szczególnie swoje ostatnie dzieła. Oprócz tego w jednym z pokoi były takie płaskie skrzynie, które wyglądały jak tapczany. W tych skrzyniach były pochowane płótna pościągane z blejtramów, żeby nie zajmowały zbyt dużo miejsca. Te skrzynio-tapczany to był patent Zosi. Kiedy odwiedzali ich Różewiczowie, spali tuż obok tych oryginalnych mebli.
Tadeusz Różewicz był jednym z najbliższych przyjaciół Jerzego Nowosielskiego. Często do siebie jeździli i dzwonili.
AS: – Różewicz podczas wojny był w partyzantce. Profesor opowiadał mi, że to w nim ciągle tkwiło i dlatego zachowywał się, jakby wciąż żył w konspiracji. Kiedy rozmawiali przez telefon, tajemniczo ściszał głos. O pewnych rzeczach nie chciał wtedy mówić. Co ciekawe, oni mimo tego, że mogli codziennie dzwonić do siebie, pisali mnóstwo listów. I one się zachowały, stając się fantastycznym dowodem ich przyjaźni i rozmów o życiu i sztuce.
Tadeusz Różewicz tak wypowiadał się na temat twórczości przyjaciela: „Malarstwo Nowosielskiego to malarstwo rozpięte na ramionach miłości „niebiańskiej” i miłości „ziemskiej”. Rozdarty przez te dwie miłości malarz przypomina czasem anioła, a czasem nietoperza wiszącego w podziemiach opuszczonej świątyni. Nowosielski jest rozdzierany, nie na powierzchni płótna, deski czy muru, ale w podświadomości, poza ramami obrazu”.
Poeta miał świadomość tego, jakie demony toczą w duszy przyjaciela wojnę. Wiedział, jak sacrum ściera się w nim z profanum. Wiedział, że dzieje się to na poziomie sztuki, gdzie świeckie, perwersyjne obrazy, na których nawet umięśnione pływaczki poddawane są dziwnej, erotycznej musztrze, kontrastują z wizerunkami świętych, z uduchowionymi ikonami. Wiedział również, że dotyczy to codzienności bliskiego mu człowieka, coraz bardziej pogrążonego w chorobie alkoholowej. Pani Zofia, kiedy usiłowała namówić męża na odwyk, prosiła o pomoc Różewicza. Ale to nie pomagało. Malarz nie godził się na żadne terapie, a kiedy słyszał o mitingach AA, tylko wykrzykiwał: „Ja nie jestem żaden anonimowy alkoholik. Co to znaczy? Ja jestem przecież konkretny alkoholik. Alkoholik Jerzy Nowosielski”.
AS: – Robiła, co mogła, ale trudno było jej zapanować nad nałogiem profesora. On miał takie swoje rytuały. Rano malował w swojej pracowni, potem musiał wyjść i się czegoś napić. Robił to, idąc na Akademię, gdzie robił korekty studentom, potem była konsumpcja w jednym z ulubionych lokali. Ale w porze obiadowej grzecznie wracał do domu, choć pewnie już w drzwiach zaczynał kombinować, jak wymknąć się na miasto. Kiedy miałem jeszcze galerię w Rynku, do tego rytuału dołączyła wizyta u mnie. Poznałem go w 1973 roku przez Tadeusza Brzozowskiego, z którego synem studiowałem historię sztuki. Przypadliśmy sobie do gustu. Zosia mnie też zaakceptowała. Zaprzyjaźniliśmy się, choć oni byli w wieku moich rodziców. Potem wyjechałem za granicę, ale jak wróciłem i zacząłem pracować w Desie przy ul. św. Jana – jedynym miejscu, gdzie wtedy można było handlować sztuką współczesną – znowu zbliżyliśmy się do siebie. Dzięki temu czasem udawało mi się wyciągnąć od Zosi jakiś obraz na sprzedaż albo od profesora kupić coś, co on namalował w tajemnicy przed nią, czyli – jak mówił – poza obiegiem cenzury domowej. A kiedy minęły lata, przerodziło się to z mojej strony w pomoc dwójce starszych, złożonych chorobą ludzi. Zostałem ich opiekunem, załatwiałem podstawowe życiowe sprawy.
Starmach został też marszandem Jerzego Nowosielskiego. I choć profesor był już od dawna uznanym artystą, to bez wątpienia fakt ten przyczynił się do tego, że nastała moda na Nowosielskiego. W pewnym momencie było w dobrym tonie, żeby mieć na ścianie jego obraz.
AS: – Ale to było już później, w latach 90. Wcześniej nie istniało jeszcze coś takiego jak rynek sztuki. Owszem, było kilku lekarzy, którzy zbierali obrazy Nowosielskiego, na przykład taki pan w Koszalinie. Ale w większości one rozchodziły się w ten sposób, że ludzie kupowali je na prezenty. One nie miały jeszcze wtedy specjalnej wartości, były tanie. Potem to się zmieniło, nagle każdy obraz zaczął kosztować 100 dolarów. To była całkiem niezła kwota jak na tamte czasy.
Oczywiście, nieporównywalna z obecną ceną dzieł Nowosielskiego. Gdyby profesor żył, pewnie byłby bardzo zamożnym człowiekiem.
AS: – Tylko że ani on, ani Zosia nie przywiązywali żadnego znaczenia do spraw materialnych. Wystarczało im to, co mają. Pomagali też wielu ludziom, gdy byli w potrzebie, ale nie dawali im pieniędzy. Profesor ofiarowywał takiej osobie swój obraz i mówił, żeby poszła z nim do Starmacha, to on za niego zapłaci. O stosunku Nowosielskiego do pieniędzy niech zaświadczy fakt, że jak malował polichromie do cerkwi czy kościołów, to wynagrodzenie, które brał od duchownych, nie zawsze wystarczały na to, by opłacić asystentów. A to były przecież całe hektary ścian, monumentalne prace, które wymagały zatrudnienia wielu osób. Na dodatek nie wszyscy je doceniali. Kiedy w Wesołej zmienił się proboszcz, który nota bene nazywał się Wesołowski, i powstała nowa rada parafialna, to od razu chcieli prace Nowosielskiego zamalować. Na szczęście wtrącił się do tego przyjaciel profesora, prawosławny ksiądz Henryk Paprocki i udało mu się wpisać tamtejsze polichromie do rejestru zabytków. To był jedyny taki przypadek w Polsce, by znalazło się w nim dzieło żyjącego artysty.
Na szczęście polichromie w Wesołej, tak jak na krakowskich Azorach czy w Tychach, się zachowały. Ale niektóre jego prace w kościołach zwyczajnie przerabiano albo je przemalowywano, jak te w świątyni w Jerzmanowicach czy w cerkwi w Kętrzynie, doprowadzając w trakcie renowacji do ich zniekształcenia. Podobnie zdarzyło się w kościele na Jelonkach w Warszawie. Oryginalna polichromia była tam malowana temperą na cegle, postaci były transparentne, wyłaniały się z muru niczym duchy. Kiedy dziś porówna się zdjęcia wersji pierwotnej z tym, jak te malowidła wyglądają po tzw. konserwacji, to rzeczywiście można się załamać. Zginął zupełnie efekt przejrzystości, zostały zwyczajnie zapaćkane ściany. Duchowni i wierni nie byli w stanie zaakceptować jego bardzo osobistej wizji współczesnej ikony. Wyprzedzała ona epokę i miała się nijak do uładzonych kościelnych obrazków.
AS: – On to bardzo przeżywał, czuł się niezrozumiany w miejscach, na których mu najbardziej zależało. Nie dość, że na tym nie zarabiał, to jeszcze wpędzało go to w rozpacz, którą leczył wódeczką.
Byli ludzie, którzy to wykorzystywali, jak właściciel lokalu przy ul. Topolowej. Jerzy Nowosielski często do niego zaglądał na zaplecze, gdzie były przygotowane stoliki dla specjalnych gości. Czekał tam już na niego blok i wszystkie potrzebne materiały. W tym miejscu powstało mnóstwo prac, za które właściciel wyszynku płacił wódką. Nigdy nie częstował profesora przed wykonaniem pracy, ale jemu to nie przeszkadzało. I tak cieszył się, że nie musi płacić.
AS: – Pomimo że obrazy były niedrogie, to jednak kosztowały wtedy więcej niż pół litra wódki, więc facetowi się opłacało. Trochę na nich zarobił. Takie rzeczy zaczęły wypływać w latach 90., kiedy ceny poszły w górę, można było dostać za nie pięćset albo tysiąc dolarów. To było już coś, niezłe przebicie, gdy ma się z tyłu głowy cenę flaszki. Teraz nieznane prace Nowosielskiego pojawiają się już bardzo rzadko.
Właściciel Starmach Gallery posiada jedną z najlepszych kolekcji obrazów malarza. Kupował je od niego, kiedy ten jeszcze był w formie, kiedy nie do końca podupadł na zdrowiu. Starał się też namawiać go do pracy, ale nie było to łatwe.
AS: – W 2000 roku robiłem wystawę jego rysunków. To był koniec tysiąclecia, wszyscy mówili, że komputery przestaną działać, świat zaraz stanie na głowie. Także uległem temu wariactwu i chciałem mieć rysunek profesora z datą 2000. Nie udało się go przekonać do wykonania nawet najmniejszej pracy, już miał pełną blokadę. Ale kilka ostatnich jego prac, będzie można zobaczyć na wystawie.
Ciekawe, co by malarz powiedział, gdyby mógł się na niej pojawić? Czy ucieszyłby się z faktu, że jest tak fetowany, że rok 2023 Sejm Polski ogłosił Rokiem Jerzego Nowosielskiego?
AS: – Pewnie by go to bawiło, śmiałby się z tego pod nosem i powtarzał, że nie mają kogo czcić, tylko starego dziada. On był kompletnie uodporniony na takie rzeczy. Pamiętam, jak u mnie w galerii spotkał się z prezesem Fundacji Kościuszkowskiej, która przyznała mu wysoką finansową nagrodę, kilka tysięcy dolarów. Prezes elegancko zaprosił go do Ameryki, żeby ją odebrał. Na to profesor powiedział: „Nigdzie nie jadę. Kompletnie mnie to nie interesuje. Jak już koniecznie chcecie, to przelejcie na moje konto”. Zapadła konsternacja, ale nie mniejsza niż ta, kiedy pewnego dnia przyszedł do mnie, trzymając w ręce plastikową reklamówkę. Zapytałem go, co tam ma, a on na to, że był na Akademii i dali mu jakiś medal. Popatrzyłem do środka i zobaczyłem Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.
*
Wystawa Pracownia w Starmach Gallery będzie czynna do 31 grudnia 2023 r. Przedstawia ona wnętrze ostatniej pracowni artysty, meble i artefakty, takie jak modele statków pomalowane przez Jerzego Nowosielskiego, a także obrazy artysty pochodzące z kolekcji Andrzeja Starmacha.
(Pisząc tekst korzystałam z książek Krystyny Czerni: Nietoperz w świątyni i Sztuka po końcu świata)