Szukałam Ukrainy w mieście
Wszystko się rozmywa… Od rozpoczęcia wojny minęły trzy dni, cztery dni, pięć dni, tydzień, dwa tygodnie, miesiąc, dwa miesiące…
To było siódmego dnia wojny. Miałam już dość ciągłego sprawdzania newsów, przewijania Facebooka, zapisywania się do formularzy kierowców chętnych wozić wolontariuszy, uchodźców i zebranych darów. A także rozmów z rodzicami i przyjaciółmi o tym, co będzie dalej, gdy w tle z telewizora wypowiadali się kolejni goście TVN 24. Miałam dość, więc poszłam poszwendać się po Krakowie i zobaczyć, co się dzieje w mieście.
Pod rosyjskim konsulatem na ulicy Biskupiej było kilku policjantów. Jeden jak zawsze stał przy budce i jak zawsze rozmawiał przez telefon. Pozostali, ściągnięci tu na ten wyjątkowy czas, stali przy suce i grzecznie mówili przechodniom, że lepiej iść przez skwer niż drogą między barierkami i wejściem do budynku, bo tu jadą samochody. Protesty odbywały się tam każdego wieczora od pierwszego dnia wojny: skandujący tłum, „Kijów, Mińsk, Warszawa to wspólna sprawa!”, „Sława Ukrajini!”, transparenty, flagi ukraińskie, białoruskie, polskie. Po to były właśnie te barierki, by protestujący nie podeszli za blisko konsulatu. Posłużyły jednak i do tego, by było o co oprzeć transparenty. „Putin = Hitler” i „Charków = nasz Stalingrad” po ukraińsku, „Putin go fuck yourself” i „Free Ukraine” po angielsku. Dalej, na skwerze, powtykano w co się dało ukraińskie flagi, a na drzewach powieszono zdjęcia Putina stylizowanego na Hitlera. Jedno, z napisem „Dlaczego terroryści mają własne konsulaty?”, było obrzucone jajkiem.
To były pierwsze dni, dni szoku, pierwszych szybkich i gwałtownych reakcji, wszystko na spontanie. Jeszcze nie było tych idących w setki, tysiące tłumów na dworcu, jeszcze wolontariusze nie krzyczeli do kamer o kryzysie humanitarnym, jeszcze nie było apeli do władz. Jednak wyraźnie coś w Krakowie wisiało w powietrzu. Ludzie częściej niż zwykle patrzyli w ekrany telefonów, więcej ich chodziło z walizkami czy plecakami, i więcej jakichś innych, bo to już nie byli tylko Hiszpanie na city breaku czy Anglicy na kawalerskim. Pod „Żabką” kobieta w futrze, spod którego wystawał różowy dres i drewniane chodaki w panterkę, rozmawiała przez telefon po ukraińsku. Ukraiński słychać było w rozmowie rodziny przechodzącej ulicą. I u kolejnej osoby, krzyczącej do telefonu. Gdzieś dalej stała zaparkowana zakurzona bordowa skoda fabia, a Basztową sunął czarny SUV audi. Oba auta miały kijowskie rejestracje.
W Galerii Krakowskiej nie było jeszcze widać wojny. Na kanapach między sklepami siedzieli zmęczeni ludzie z siatami, ale oni zawsze tam siedzą. Wojnę czuć było jednak bliżej dworca. Przed McDonaldem na ziemi koczowała rodzina z piątką dzieci po długiej podróży. Przy kawiarnianym stoliku czekał mężczyzna z kartką z wydrukowanym ukraińskim imieniem i nazwiskiem. Pewnie umówili się na jakiejś z grup pomocy Ukraińcom na Facebooku, które od początku wojny rozgrzane są do czerwoności. Albo odbierał znajomą znajomych. Na dworcu było sporo ludzi, prawie tłum, z głośników szły informacje o punktach informacyjnych dla osób z Ukrainy, a w powietrzu słychać było ukraiński, rosyjski, polski i angielski. Tego pierwszego najwięcej. Gdzieś z boku stała grupka SOK-istów. Leniwie tuptali w miejscu, patrzyli po ścianach, był jakiś small talk, ale chyba nie do końca wiedzieli, co mają robić. Przy punkcie informacyjnym dwójka pracowników kolei pomagała znaleźć połączenia. „Zazwyczaj jadą do Niemiec, ale wczoraj miałam też panią, która jechała do Włoch i jedną do Turcji” – tłumaczyła mi dziewczyna w odblaskowej kamizelce. „Do Turcji pociągiem?” – upewniłam się. „Tak”.
Pierwszy punkt przy zejściu z peronu czwartego był od papierów. Dokumenty, pieczątki i inne sprawy urzędowe na tyle, na ile były potrzebne na start, te wszystkie szybkie informacje – to tam. Podeszła do mnie kobieta mówiąca coś po ukraińsku, a ja pomyślałam, że prosi o pomoc, więc spytałam, czy możemy po angielsku i wtedy ona spytała, czy może pomóc mnie. To była Tatiana, wolontariuszka, tyle że jeszcze wtedy nie było tych wolontariackich zielonych kamizelek. „Pierwszego dnia nie byłam w stanie nic zrobić, a później już nie byłam w stanie nie robić nic” – powiedziała. Więc postanowiła przychodzić na dworzec jako tłumaczka od pierwszego kontaktu z tymi, którzy przyjechali pociągami z Przemyśla. „Czasem ci ludzie pytają o swoje prawa i o to, co mają robić, a czasem po prostu potrzebują, by ktoś z nimi pogadał i powiedział, że są już bezpieczni” – mówiła.
Byli też tacy, którzy jechali dalej, do rodzin rozsianych po Polsce, i jeszcze dalej po Europie Zachodniej. Jednak większość chciała zostać tu, w Krakowie, przekonani, że są tu tylko czasowo, taki przynajmniej mieli plan, że chcą wracać zaraz, za chwilę, że chcą być z powrotem u siebie. Dla Tatiany i innych ukraińskich wolontariuszy ta praca w pierwszych dniach była potwornie trudna. „Czujemy się winni, że jesteśmy tutaj” – powiedziała. Na początku ona i wszyscy, których zna, chcieli jechać do Ukrainy, by być tam ze swoimi. „Teraz to już nieracjonalne”.
Drugi punkt był kawałek dalej i był od picia, jedzenia i łóżek polowych. Tam też, jak w pierwszym, wszędzie w powietrzu były jakieś kartki trzymane przez ludzi, leżące na ziemi, poprzyklejane do czego się dało, kartki z informacjami we wszystkich potrzebnych językach. Wszędzie też byli wolontariusze, którzy w tym chaosie spokojnie i z uśmiechem podchodzili do kolejnych osób. Chudy chłopak w zielonej czapce i kurtce chodził z kartką z napisem „pomoc” cyrylicą. „Znam ukraiński, rosyjski i angielski, więc przyszedłem, bo tutaj tacy są właśnie potrzebni” – mówił skromnie i chodził z tą kartką. Nikt specjalnie się nim nie interesował, ale opowiadał, że dzień wcześniej pomógł ze stu osobom. „Przede wszystkim kobiety i dzieci, no tak, bo mężczyźni zostali”. Kierował ich do punktów, gdzie pomagają znaleźć mieszkanie czy transport, tłumaczył, co zrobić, by dojechać do Czech albo Austrii, a jednej starszej pani pomógł dostać się na lotnisko na samolot do Szwajcarii.
Na krakowskim dworcu wydaje się być ciasno, bo jest niski sufit i nie ma dziennego światła. Jest tak plastikowo w świetle jarzeniówek. Poszłam w kierunku ulicy Radziwiłłowskiej, do kolejnego centrum pomocy, gdzie działa kilka fundacji. To miejsce wyglądało zupełnie inaczej niż dworzec. Ma wielkie okna, przez które wpada słońce, wysokie sufity, ściany z cegły, a wszystkie kartki i papiery nie wypadały tam tak blado, tylko jakoś bardziej uporządkowanie i poważnie. Przed budynkiem stała zaparkowana pordzewiała łada z kartką „Dzieci” na szybie i ford transit, też brudny i też z Kijowa. W środku był gwar, jakiś kolczyk w brwi, jakieś dredy, para z Ukrainy, on w czarnej bluzie, jak raper z Bronxu, a ona niska blondynka, gdzieś dalej stał chłopak w krótkich spodenkach w kwiaty, jakby był na Hawajach, a nie w końcówce zimy w Europie Środkowo-Wschodniej, gdy wojna za rogiem. Przywitał mnie młody blondyn, ale po ukraińsku, a ja po ukraińsku nie mówię, więc poprosił koleżankę. Katia tłumaczyła, że w tym miejscu uchodźcy mogą coś zjeść i spędzić noc, zanim znajdą mieszkanie w mieście albo transport i pojadą gdzieś dalej. Zarówno mieszkania, jak i transporty ludzie oferują od samego początku. Przychodzą i wpisuję się na listy albo robią to przez internet. Setki, setki ludzi. Podają liczbę miejsc w samochodzie, liczbę pokoi w mieszkaniu, piszą, czy można ze zwierzętami i tak dalej. „Uchodźcy przychodzą też po informacje – kontynuowała Kasia. – Pytają, czy mogą zostać w Polsce i na ile, skąd wziąć kartę SIM i jaką, jakie są im potrzebne papiery”. Na początku przyjeżdżali głównie z zachodu Ukrainy. Trafiali na Radziwiłłowską kierowani przez wolontariuszy z dworca, a czasem ze zorganizowanych transportów spod granicy. No i z internetu. Od początku wojny działa ogromna sieć kontaktów, ktoś kogoś gdzieś kieruje, tu mieszkania, tu auta, tu lekarstwa, każdy coś gdzieś zbiera, są strony, grupy, informacje, od początku to jest potężne działanie. Na Radziwiłłowskiej już wtedy, siódmego dnia wojny, było sporo wolontariuszy-uchodźców. „Przyjeżdżają i nie mogą usiedzieć spokojnie w domach. Chcą się przydać” – mówiła Katia.
Poszłam w kierunku Hali Targowej i dalej na Kazimierz. Na rynnie ktoś przykleił wlepkę „Не війна в Україні!”, a na kolejnej „Нахуй Путіна! Слава Україні!” z pacyfką. W witrynie sklepu z ubraniami o nazwie Vintage wisiał plakat z informacją, gdzie można wpłacać pieniądze dla uchodźców. A w sklepie za ladą stała pani Alina z Zakarpacia, która na Ukrainie ma rodzinę i znajomych. Stała sztywno i bała się o przyszłość. Przed jedną z restauracji wisiały ukraińskie flagi. Weszłam, przywitał mnie pan Robert, barman z niebiesko-żółtą wstążką w klapie. Wszyscy tam nosili takie wstążki i wszyscy byli za tymi flagami przed wejściem. „Od razu. Spontanicznie. Pierwszego dnia” – mówił pan Robert. Wiedział, o co chodzi. Jego przodkowie ginęli w Katyniu, a rodzice uciekali w latach 80. minionego wieku do Ameryki. Wrócił tu niedawno i teraz solidaryzował się z Ukrainą. A w telewizorze nad barem leciało BBC. Akurat przemawiał Wołodymyr Zełenski. Flagi wisiały w wielu miejscach. W kawiarni na placu Wolnica wywiesili je w szybie ukraińscy pracownicy. Organizowali też zbiórkę. Faktycznie, cała kawiarnia zawalona była torbami z ubraniami i pakami pampersów, a właśnie jakaś dziewczyna wchodziła z reklamówkami ręczników papierowych. Minęłam sklep z używaną odzieżą, przed którym właścicielka ubrała manekin w niebieskie spodnie i żółty T-shirt. Wszędzie to było w powietrzu.
Z dzisiejszej perspektywy siódmy dzień może wydawać się wyraźny, może go pamiętamy, czternastego dnia powiedzielibyśmy, że to była połowa wojny, za miesiąc powiemy pewnie, że jej pierwszy tydzień, za trzy miesiące (choć oby nie), że jej początki. Wszystko to się rozmywa… Od rozpoczęcia wojny minęły trzy dni, cztery dni, pięć dni, tydzień, dwa tygodnie, cztery… Moment, a wydaje się, jakby miesiące, u niektórych może to zaraz pójdzie w lata. Co było przed wojną? Pandemia? Jaka pandemia? Rzeczywistość zmienia się z godziny na godzinę, za dnia i w nocy, o czym dowiadujemy się nad ranem, gdy na chwilę przebudzeni sprawdzamy informacje z tych paru godzin, kiedy spaliśmy. Wszystko to się zlewa… Kiedy były pierwsze sankcje? Kiedy pierwsza większa fala uchodźców? Którego to dnia była potrzebna na dworcu karma dla zwierząt? A kiedy apelowano o kocyki dla dzieci? Czy to w drugim tygodniu ruszyły te pociągi do Niemiec? A w którym Wołodymyr Zełenski powiedział, że „Prezydent tut”? Jeśli nawet za jakiś czas to wszystko stanie się po prostu początkiem wojny, to i tak będę pamiętać, że wystarczył tylko jeden dzień, by Ukraina rozlała się po całym moim mieście, po Krakowie, i by w przestrzeni zaczęły rządzić kolory niebieski i żółty.
Szłam dalej przez miasto, mijając kolejne plakaty, informacje o zbiórkach na tablicy przy kościele i na drzwiach ukraińskiej restauracji, w jej oknach i w ogóle cała ta knajpa była we flagi. To zrozumiałe. Minęłam panią z Ukrainy, którą kojarzyłam sprzed lat, jak naprawiałam rower w jej serwisie. Normalnie pewnie bym jej nie zauważyła, ale język ukraiński roznosił się w powietrzu i to jej głośna rozmowa przez telefon zwróciła moją uwagę. Rozmawiała oczywiście o polityce. To był siódmy dzień wojny i już wszystko było o polityce. Na ulicy Grodzkiej w Krakowie jest miejsce, w którym można wypić lwowską nalewkę. Tam także wisiała ukraińska flaga. W szybie i na barze. Dziewczyna, która akurat miała zmianę, pochodzi z Ukrainy, ma rodzinę we Lwowie, Kijowie, a jej oczy były prawie we łzach, gdy to mówiła. I jeszcze to, że jej szefowa uczestniczy w zbiórkach, że kupiła leki dla uchodźców. „To wszystko jest straszne. Nie wiem, co będzie dalej” – i to też było widać w jej oczach.
Na Rynku zawisły dwie wielkie flagi Ukrainy: pierwsza na siedzibie Krakowskiego Biura Festiwalowego, a druga na ścianie Międzynarodowego Centrum Kultury, w którym jeszcze niedawno była wystawa Ukraina. Wzajemne spojrzenia. Mniejsza flaga wraz z flagą Unii powieszona była na Muzeum Krakowa. Niebieski i żółty. Wszędzie widać było te kolory. Weszłam do kawiarni, w której szybie wisiał napis „Putin hands off Ukraine”. „Mieliśmy lepszy, po polsku, ale policja kazała zdjąć” – powiedział mi kelner z dziwnym uśmieszkiem. Stał wyprostowany z rękoma założonymi do tyłu, a jego śnieżnobiała koszula i czarna mucha w ogóle nie grały z nieogoloną twarzą i przekrwionymi oczami faceta, który nie ma łatwo w życiu. „Co pani chce wiedzieć? – był gotowy do zwierzeń, ale bez podania swojego imienia. – Ja tu pracuję i inni Polacy, i jest paru Ukraińców, jeszcze Gruzin i Białorusin. No i zrobiliśmy zbiórkę dla ukraińskiego sierocińca. Wczoraj oddaliśmy wszystkie napiwki. A co o tym wszystkim myślę? No nie wiem. Ostatnio był tu klient i przedstawiał się za Niemca, a mówił po rosyjsku. Nie wiedziałem, czy go obsłużyć”. „To nie obsługujecie Rosjan?” – spytałam. „Nie, no nie można wszystkich Ruskich do jednego wora. Ale niech też powalczą o swoją wolność! Sami wybrali Putina”. „No chyba nie do końca…” . „A jak!? Większość go popierała po wojnie w Czeczenii. Wybrali go, to teraz niech walczą o swoje!”.
Na chodniku ktoś przykleił małą wlepkę, na której w konturach Polski widniała ukraińska flaga. Kiedyś chyba nie do pomyślenia, a teraz? A teraz w całym Krakowie nie można już było uświadczyć ruskich pierogów. W menu były skreślone, a na ich miejscu wpisane pierogi ukraińskie albo ewentualnie pierogi z serem i ziemniakami. To od pierwszych dni wojny stało się swego rodzaju modą, buntem restauratorów przeciwko najeźdźcy albo po prostu kolejną oznaka pospolitego ruszenia i solidarności z Ukrainą. „Wielu klientów sugerowało nam, że ruskie się teraz źle kojarzy” – powiedziała pani Elżbieta, właścicielka pierogarni przy ulicy Sławkowskiej. Na drzwiach miała plakat z informacjami o zbiórkach pieniędzy, a w głowie plany. „Myślałam o gotowaniu zup dla uchodźców, o zorganizowaniu zbiórki, ale chcę przeczekać ten pierwszy zryw, bo jest trochę chaos. Potem będziemy działać, bo to pewnie będzie jeszcze długo trwało”.
Kilka kamienic dalej jest kawiarnio-księgarnia Nić, choć wtedy, tego siódmego dnia wojny, raczej nikt nie kupował tam książek ani nie rozmawiał spokojnie przy kawie. Nić od samego początku stała się jednym z wielu punktów informacyjnych i minicentrum logistycznym. Właśnie wychodziła ze środka jakaś starsza para mówiąca po ukraińsku. Ktoś rozmawiał przez telefon, ktoś inny siedział w papierach i wypełniał tabele, barman pomagał coś przenosić, ktoś w rogu wpisywał coś do komputera, pozostali odpowiadali na pytania przybyłych. Korytarz prowadzący do kawiarni wypełniony był darami dla ukraińskiej armii: torby z Ikei albo reklamówki z logo militaria.pl wypchane śpiworami, kurtkami, kamizelkami, rękawicami, plecakami głównie we wzory moro. Niektóre miały napis US. Jakaś bluza była z logo amerykańskiej uczelni. Do tego leki, apteczki, bandaże, wszystko, co może się przydać żołnierzom. Chłopaki nosili to do ukraińskiego busa, zaparkowanego na ulicy przed wejściem. A ja szłam dalej, wyprzedziłam parę rozmawiającą o polityce, o Ukrainie, ona z przypinką w niebiesko-żółtą flagę na plecaku, szłam i myślałam, że faktycznie nie tylko mnie kolejny dzień trudno rozmawiać o czym innym. Znowu na ścianie kamienicy widziałam hasła, wisiała kartka z napisem „нет войне” i znowu Putin, tym razem w postaci zwykłego „FUCK PUTIN”, a w rogu ktoś zielonym długopisem dopisał „Głupek putin”.
Pod konsulatem na Biskupiej wciąż było pusto, tylko ci policjanci stali znużeni, kilka osób robiło zdjęcia, a właściciele psów korzystali z nowego skweru. Psy sikały, ludzie spacerowali, flaga Ukrainy powiewała, pierwsi demonstranci mieli pojawić się dopiero za jakiś czas, późniejszym popołudniem, po pracy. Na jednej z ławek leżał rysunek postaci, która bardziej przypominała taliba niż Putina, miała kaptur, odwróconą czerwoną gwiazdę na czole, rogi, język węża, zęby wampira, oczy diabła, brodę i napis „Antychryst”. Ktoś na kartonie napisał, że z Ukrainą są też Włochy i że „Twoja matka powinna była cię połknąć”. To oczywiście zaadresowane było do prezydenta Rosji. Bandyty, jak głosił kolejny karton. „Za tę dłoń podniesioną na Ukrainę kula w łeb” – głosił inny. A jeszcze inny: „Your silence is your consent”.
Tatiana z punktu informacyjnego na dworcu PKP pochodzi ze wschodu Ukrainy, ale od jakiegoś czasu mieszka w Krakowie. Powiedziała mi, że kiedy chodziła po mieście w pierwszych dniach wojny, to widziała, że ludzie się zmobilizowali, że współpracują ze sobą, że wciąż gdzieś idą z torbami i pomagają. Czuć było ducha wspólnoty. „Mieszkam tu od pięciu lat i zawsze czułam się jak u siebie. Teraz też czuję się jak u siebie i jestem dumna z mojego miasta, bo w jakimś sensie mogę tak o nim powiedzieć” – mówiła. „Teraz w okolicach dworca słyszy się chyba więcej ukraińskiego niż polskiego w tym moim Krakowie. To dziwne. Ale teraz wszystko jest dziwne”.
…
Teraz wszystko jest dziwne.
Na fotografii mural, który pojawił się 22 marca na rogu ulic Lubomirskiego i Rakowickiej, naprzeciwko Akademii Ekonomicznej. Stworzyło go Good Looking Studio, a Kraków to kolejne miasto, które ma mural z Wołodymyrem Zełeńskim – podobny jest w Warszawie w pobliżu mostu Poniatowskiego i w Poznaniu przy ulicy Hetmańskiej, na którym prezydent Ukrainy jest przedstawiony jako Harry Potter. Fot.: Grzegorz Kozakiewicz