Uległość. Wytrwałość. Bunt.
Witold Bereś: Dawno, dawno temu, w pierwszym roku trwania stanu wojennego, jesienią 1982 roku, zostałem poproszony o współredagowanie podziemnej gazetki o dziwacznym tytule Promieniści. Pismo ojców i dziadków dla synów i wnuków (w dwa lata później do redakcji dołączył Krzysztof Burnetko). Jednym z pierwszych tekstów jakie dostałem do oceny i zredagowania (choć co ja mogłem umieć, mając 22 lata…) były refleksje, które już na zawsze pozostały w mojej głowie. Otóż tekst ten opisywał podróż do domu zwalnianego właśnie z internowania (nazwijmy to po imieniu – z więzienia, tyle że bez sądu) młodego działacza „Solidarności”, który odwożony przez przyjaciół w lecie samochodem do Krakowa widzi po drodze radosny, uśmiechnięty świat: młodzi ludzie plażują nad rzeką, skaczą do wody, głośno się śmieją i w ogóle nie przejmują się naszym światem, w którym – jak nam się wydawało – całe społeczeństwo walczy z opresyjną władzą lub co najmniej chodzi w smutku i żałobie. Wówczas zdałem sobie sprawę, że ten obrazek jest doskonałą metaforą ówczesnej rozłączności naszych pragnień i prozy życia ogromnej części Polaków.
Tekst został wydrukowany gdzieś na powielaczu, a autor, co podówczas nie było niczym dziwnym, podpisał się pseudonimem Adam Waksman. Po latach skojarzyłem, że krył się pod nim Adam Szostkiewicz.
Adaś, ten twój tekst do dziś tkwi w zakamarkach mojego mózgu, gdy słyszę o narodowym bohaterstwie i rzekomej masowej niechęci rodaków do współczesnych rządów idących wielkimi krokami w kierunku autorytaryzmu.
Jak doszło do jego powstania?
Adam Szostkiewicz: Krótko o tle tej sytuacji. Pod koniec lat 70. ubiegłego wieku jako student polonistyki zetknąłem się ze Studenckim Komitetem Solidarności, opozycyjną siłą w uniwersyteckich miastach, a potem z Komitetem Samoobrony Społecznej KOR, choć to była luźna współpraca, bo nigdy nie byłem w jądrze tej struktury. No i wreszcie „Solidarność” lat 1980-81, w którą wszedłem już na serio. W chwili ogłoszenia stanu wojennego 13 grudnia 1981 jakoś mnie nie złapano, ale trafiłem na listę poszukiwanych w całej Polsce listem gończym, między Frasyniukiem a Bujakiem. Złapali mnie wskutek mojej głupoty, bo się wybrałem po odbiór zagubionego dowodu osobistego: wiedziałem, że jest już wystawiony, a chciałem mieć jakiś papier. A że nie wierzyłem w sprawność Służby Bezpieczeństwa, więc gdzieś w połowie stycznia po prostu ustawiłem się w Zabrzu, gdzie byłem wtedy zameldowany, w kolejce oczekujących na wydanie nowego dokumentu tożsamości.
Jednak to nie było tak, że SB spała. Przez trzy tygodnie warowali tam dzień w dzień. I gdy już wiedzieli, że się zjawiłem, pozwolili mi wejść do kantorka, gdzie się te dowody odbierało i wtedy usłyszałem za plecami: „A pan jest zatrzymany”.
Wyprowadzili mnie skutego wzdłuż kolejki oczekujących, a ja wtedy – zgodnie z zasadami sztuki opozycyjnej – zacząłem wrzeszczeć, że się nazywam tak a tak, jestem działaczem i jeśli ktoś może, to niech prześle dalej tę wiadomość.
Potem zapewne z tego powodu trochę mnie poszarpali na komendzie w Zabrzu. Wyzywali mnie, ja niewiele mówiłem, a milicjantka, która protokołowała, płakała. Potem przewieźli skutego przez całą Polskę jakimś nieoznakowanym fiacikiem do Przemyśla, bo byłem członkiem władz Solidarności tamtego regionu. Próbowano mnie wciągnąć jako świadka do montowano procesu przeciwko czołówce KOR. Pytali: „Pan znał tych ludzi z KOR, to co by nam pan powiedział o Bujaku? Jaki on miał stosunek do Polski Ludowej?”. Odpowiadałem ogólnikami: „Był nastawiony pokojowo. I optymistycznie, że się w końcu zmienicie, poprawicie…” – więc szybko dali spokój.
Byłem drugoplanowym działaczem. Jednym z dziesięciu tysięcy ludzi internowanych po 13 grudnia. Siedziałem w Bieszczadach: najpierw w Uhercach, potem w Łupkowie – i tam, i tam przywozili internowanych z innych okręgów. W pewnym momencie przyjechała spora delegacja z Katowic, z Tadeuszem Jedynakiem, wtedy to była ważna postać. Przywieźli też Macierewicza, który od razu zaproponował, że może dać serię wykładów o partyzantce miejskiej w Ameryce Łacińskiej.
W sumie nie czułem wielkiego dyskomfortu. Odsiedziałem pół roku. Ale mimo że miałem niecałe trzydzieści lat, to byłem na to jakoś przygotowany.
Pierwsza Solidarność, Druga Solidarność
Krzysztof Burnetko: Wymowa twojego tekstu to może nie było rozżalenie, tylko smutna konstatacja, że piasek zasypuje ruiny. Ale co wtedy poczułeś? Że cię zdradzono? Że nic z naszego oporu nie pozostanie? Że zawsze zwycięża proza życia?
To jest historia bardziej skomplikowana i nudna, a jednocześnie prostsza.
Nie myślałem o tym jako o jakiejś metaforze. Raczej myślałem: Siedzą na plaży i kąpią się w Sanie, tak jak sam jeszcze niedawno chodziłem się kąpać, a teraz mijam to miejsce, bo spieszymy się do Krakowa. To była akurat okazja propagandowa – na 22 lipca, czyli w ówczesne święto narodowe, władze wypuściły całą gromadę więźniów politycznych i znajomi, czasem przypadkowi, rozwozili nas po Polsce.
Ale nie myślałem źle o tych się kąpiących. Rodzaj intelektualnej ostrożności kazał nie ferować za daleko idących wyroków. Cholera wie, jakie mają biografie, dlaczego się kąpią? Bo jest piękny dzień i mogą się kąpać. Świętują tak, jak mogli w tamtym czasie.
Kiedy czytam teksty na temat tego podziału, który wtedy od razu się pojawił w społeczeństwie, na zwolenników i przeciwników, to widzę, że bardzo często ludzie po prostu psychicznie się bronią przed wyzwaniami, którym mogliby nie dać rady. Więc, w jakimś sensie, ignorują tę rzeczywistość.
Ale czy są pozbawieni sumienia, odruchów moralnych? Oczywiście nie.
I nie udawajmy – też się cieszyłem w ten słoneczny dzień, że wreszcie jestem na wolności – cokolwiek ona wtedy dla mnie znaczyła.
WB, KB: Nie było naszą intencją, by kogokolwiek rozliczać. Wtedy czytaliśmy ten tekst jako prefigurację naszej alienacji, że jest nas dziesięciu na krzyż w Polsce. Podobnie myśleliśmy, gdy działaliśmy. Dziś też mamy poczucie alienacji elit.
Ale też, powiedzmy szczerze, ciągle się myliliśmy. W 1982 roku się wydawało, że komunizm będzie wieczny. W 1989, że już zawsze rządzić będzie wolność i demokracja. Dziś myślimy, że autorytaryzm będzie rósł w Europie.
Wtedy się pomyliliśmy. I potem znowu się pomyliliśmy, a potem znowu…
Ale my wtedy nie czuliśmy się elitą – to dzisiaj prawica tak nam wmawia. Czuliśmy się walczącymi o słuszną sprawę. I część z nas gotowa była ponieść konsekwencje. Ja na ten ruch trafiłem w Przemyślu i tam się zaangażowałem. Ci, którzy byli tam aktywni, to nie był żaden salon. To byli po prostu dzielni ludzie. Mieli różne motywacje, ale chcieli pokazać, co nam się nie podoba, że chcemy to zmienić i to choćby mielibyśmy dostać pałą po dupie, bo pewnie dostaniemy. Po prostu żyliśmy z dnia na dzień, jak każdy, kto wierzy w słuszność swej sprawy.
Ale dziś to jest już temat przebrzmiały. Dziś mogłaby ludzi zainteresować Druga Solidarność.
Druga Solidarność? To znaczy?
Ruchy obywatelskie po 2015 roku. To jest dla mnie Druga Solidarność. Te ruchy, to znaczy Strajk Kobiet, Wolne Sądy, Obywatele RP, te różne formy obrony demokracji jako ustroju – to nazywam zbiorczo Drugą Solidarnością, ponieważ pamiętam Pierwszą. I choć inne są dekoracje, to istota wydaje się taka sama.
Również w sensie ważnym dla naszego środowiska – i tu nigdy nie mówiłbym o elitach, mówiłbym o środowiskach przywódczych albo aktywnych obywatelsko. Bo Solidarność na tematy ustrojowe miała mgliste wyobrażenia. Natomiast wtedy właśnie się rodziło to, co dzisiaj byśmy nazwali społeczeństwem obywatelskim. Esprit tamtego ruchu. To było wspaniałe i dlatego przyciągnęło tak różnych ludzi. Spośród robotników i inteligencji, chłopów i rzemieślników, katolików i niekatolików.
Dziś ta powtórka po 2015 roku ma ważne analogie: jest ruch obywatelski i reżim, który chce ograniczyć prawa obywatelskie.
Jeden cel wyprowadza tysiące młodych ludzi, którzy są uważani za absolutnie obojętnych politycznie. Strajk Kobiet. Wolne Sądy. I wreszcie masowa akcja pomocy Ukraińcom do Polski przed agresją moskiewską (wbrew temu, co robiła – a właściwie nie robiła – władza).
W tym sensie zasadniczy cel został osiągnięty, udało się wtedy zaszczepić ducha obywatelskiego. Uważam to za wspaniałe osiągnięcie, które przetrwa wszystko.
Tylko że wraz z narodzeniem się ruchu obywatelskiego podniosła głowę ciemna twarz polskości. Ksenofobiczna, skrajnie tradycjonalistyczna, katolicko-narodowa…
Sytuacja po 2015 roku jest różnie opisywana. Można powiedzieć, że to jest narodowo-katolicko-populistyczny autorytaryzm.
Wtedy, pod koniec PRL-u, zęby autorytarnemu systemowi wypadały i my się do tego przyczynialiśmy. Dziś – zęby dopiero rosną. I teraz walka toczy się o to, żeby te zęby nie zdążyły wyrosnąć na tyle, by nas do końca dziabnęły.
Ale ta sytuacja faluje.
Weźmy Black Lives Matter w USA, ciekawy ruch obrony praw czarnoskórych obywateli. Po protestach lat 60., po pastorze Kingu już się wydawało, że sprawa w Stanach jest pozytywnie załatwiona. Zaczęli pojawiać się czarnoskórzy politycy – najpierw na szczeblu lokalnym, potem na federalnym. A zwieńczeniem tego procesu był Obama. Lecz potem Obama paradoksalnie stał się jedną z przyczyn trumpizmu. Po prostu rasizm, który jest endemiczny w Stanach, przebrał się w kostium trumpizmu, choć de facto cały czas chodzi o to samo – o supremację białego, silnego mężczyzny.
Pierwsza Solidarność spełniła swoją historyczną rolę, a teraz jest Solidarność Druga, tak kolejna fala ruchów obywatelskich w USA na rzecz równości kolorowych może być analogią. Ponieważ nie wszystko idzie tak, jak byśmy chcieli, to jeszcze raz się zbieramy. Czy to są miliony? Nie. To są setki tysięcy.
(Dalszą część rozmowy znajdziecie w lutowym numerze miesięcznika „Kraków i świat”)