Uciecha z kina Wolność
Kino Wanda. Imię mojego kina
Zastanawiające, że w pierwszej kolejności zapamiętuje się zapach. I naraz okazuje, że to właśnie przetrwało. Jak pachniały kina? Kina, których już nie ma. To nie był zapach popcornu. Moje pachniały inaczej.
Niedawno akurat przechodziłem ulicą Gertrudy, lubię ten szlak: w stronę Wawelu, Plantami, przecinając Starowiślną. Ta trasa kojarzy mi się z wiecznością miasta. Mojego przecież także. Czuję się pokrzepiony, że Kraków wszystko przetrwa. Był, będzie, i ten szlak także niezmienny.
Tyle że nie wszystko przetrwało w Krakowie. I czuję żal do miejsc, których już nie ma, a które tam były i kiedyś były ważne. Jak kino Wanda.
Fasada kinowa i neon, wnętrze jeszcze w rozkroku, pomiędzy nowymi i starymi czasami. Między komuną a nową Polską. Tutaj podreparowane, tam załatane. Pachniało kinem, kino było najważniejsze, kino się liczyło. Kino Wanda: nie znaliśmy się zbyt długo, całe moje studia, może kilka lat jeszcze. Wzlot i zmierzch kina Wanda.
Niestrudzeni, pełni pomysłów Gieratowie, Krzysztof i Bożena, stworzyli to miejsce inaczej. Było trudniej, czyli łatwiej. Nikt nie włączał komórki podczas seansów, bo nie było komórek, nikt nie ściągał pokazywanych w Centrum Filmowym Graffiti filmów, bo nie było internetu albo dopiero raczkował. Świat był bardziej skomplikowany, czyli prostszy.
Coś mnie tam gnało, ciągnęło. Nie mam tak romantycznych historii jak Koszałka, Wojcieszek czy Anita Piotrowska, oni tam pracowali jako bileterzy czy kinooperatorzy bodaj, nie pamiętam. Ja tylko przychodziłem na filmy, w pewnym momencie prawie tam zamieszkałem.
Znamienne, że wspomnienia również wzbudzają feromony. Inaczej pachniał mi Almodóvar, inaczej Woody Allen (na premierach spotykałem zawsze panią Wisławę Szymborską). Gieratowie mieli i mają nadal dobry gust. I tylko takie filmy pokazywali w Wandzie. Krzysztof sam wprowadzał na ekrany niszowe, zachwycające filmy Widerberga, Caroline Link czy kolejne reżyserskie próby Jerzego Stuhra. Pamiętam rozmowy o zapomnianym węgierskim kinie albo chwilową obsesję na punkcie Jarmuscha (Truposz), dalej Antonioni – Po tamtej stronie chmur, Von Trier – Przełamując fale, Holland – Plac Waszyngtona. Chłonąłem kino i biegałem do Wandy, wiedząc, że tam nigdy nie będę samotny. Że obok, w czwartym lub dziesiątym rzędzie, poczuję zapach tych samych zapachowiczów, którzy mają podobnie, odbierają jednakowo. Pulsujemy jednym rytmem.
A potem, w ciągu dnia, biegałem na pięterko, do siedziby Graffiti, tam urzędowali Gieratowie, ale także choćby Bożena Sowa, piękna i tajemnicza, Krysia Kocerba, prowadziła sekretariat i management Jerzego Stuhra, uroczy i serdeczny Jurek Jurczyński, filmowy omnibus Piotrek Litka. Słuchałem o planach, o Festiwalu Filmu Niemego, ploteczki o środowisku krakowskim: zawsze, dzisiaj również, pewnie najbardziej rozplotkowanym. To miejsce generowało dobrą energię. To jest wyświechtany frazes, a jednak tak się właśnie czułem w Wandzie, potem jeszcze, opodal, w Kawiarni Filmowej Graffiti. Więcej wiary było w sens autorskiego kina i przyszłość wydała się lepsza. W malutkiej kawiarence na tyłach kina Wanda herbata była kwiatowa i pasowała do sukni Kazi z Panien z Wilka, bo to był prezent od Krystyna Zachwatowicz-Wajdowej. Plakaty, konfitury, stary, nieczynny projektor. Tam przeprowadzałem pierwsze wywiady, tam uciekałem przed nudnymi zajęciami na tym nieszczęsnym filmoznawstwie. Były także bankiety, najbardziej szalony po premierze Ogniem i mieczem Hoffmana. Wszystko, co świetne, co śmieszne, co chwilami w Krakowie szpetne. Młodopolski feeling – z obrusem z frędzlami, z dowcipami kawiarnianymi i z kawiarnianą hipokryzją.
Ale już wtedy, na studiach, biegając do kina Wanda, ale także do Arsu, Pasażu, Mikro, do Kijowa, wiedziałem, że trzeba będzie stamtąd uciec, żeby tym chętniej wracać. Do kina, do Krakowa. Że Kraków smakuje mi tylko poprzez ucieczkę, dzięki ucieczkom. Wtedy uciekałem na weekendy do Tarnowa, do pracy w Radiu Maks, ale czułem, że to się powinno przekształcać, że Kraków jest wspaniały, ale tylko z dystansu, raz na jakiś czas, nigdy na zawsze, nie na co dzień.
Dzisiaj, po latach, po wielu latach dryfowania między Krakowem, Warszawą, innymi jeszcze miastami, czuję, że to była jedna z najmądrzejszych decyzji. Że taka formuła jest skrojona pode mnie. Wyszedłem na chwilę, zaraz wracam. Albo jeszcze trochę zostanę. Albo nie wrócę. Tutaj i tam. I jeszcze, że powroty – do Krakowa, Warszawy, Łodzi, Tarnowa – definiują miejsca. Że dobrze jest wrócić do swoich miejsc. Nawet tych, których od dawna już nie ma.
* * *
Ze złości, z niechęci, z rozżalenia, nigdy, ani razu przez te wszystkie lata nie wszedłem do sklepu spożywczego funkcjonującego w dawnym kinie Wanda. Papier toaletowy, kiełbasa, papryka. Nie kupuję tego. Ja miałem w tym miejscu Antonioniego, Allena, Widerberga. Miałem Wandę.
Imię mojego kina.