Z najwyższej półki
Szara eminencja Mieczysław Pszon
Przedwojenny endek, który potem zasłużył się w zbliżeniu z Niemcami i Żydami. Skazany na śmierć za stalinizmu, a w wolnej Polsce oskarżony o współpracę z PRL-owską bezpieką. Mistrz politycznego myślenia i dowcipnego dystansu. W „Tygodniku Powszechnym” każdy marzył, by usłyszeć od Niego: „gnoju jeden”. Zmarł ćwierć wieku temu
Mieczysław Pszon. Rocznik 1915. Na studiach (polonistyka UJ) aktywista nacjonalistycznej Młodzieży Wszechpolskiej i Stronnictwa Narodowego. W czasie wojny konspiruje w szeregach ugrupowań skrajnej prawicy – Narodowej Organizacji Wojskowej (włączonej z czasem do Armii Krajowej) i w SN. W 1945 roku władze Polski Podziemnej mianują go delegatem rządu emigracyjnego na Małopolskę. W 1947 trafia do więzienia – z najcięższym oskarżeniem: szpiegostwa. W domu zostaje żona i dwaj mali synkowie. Wyrok: najwyższy. W celi śmierci spędza osiem miesięcy, każdego dnia czekając na egzekucję. W końcu KS zamieniają mu na dożywocie. Siedzi w najcięższych więzieniach osiem lat. Dopiero na fali odwilży wypuszczają go dla podratowania nadwerężonego gruźlicą zdrowia. Jedzie do ukochanego Zakopanego.
Po Październiku 1956 zaczyna pracę w administracji „Tygodnika Powszechnego”. W 1961 roku wchodzi do redakcji, by wkrótce zostać jednym z zastępców Jerzego Turowicza. Zaczyna zajmować się jakże trudnym po wojnie pojednaniem między Polakami i Niemcami. Jeździ do Niemiec zarówno Zachodnich, jak i Wschodnich. Poznaje ludzi. Zwłaszcza z kręgów organizacji katolickich: Centralnego Komitetu Katolików, ruchu Pax Christi, Akcji Znaków Pokuty. Ale też ewangelików i niewierzących. Zaprasza ich do Polski, pokazuje Auschwitz, Kraków, Zakopane. Goście żartują, że dla Niemców najlepszy adres w Polsce to „Mieczysław Pszon”.
Kiedy z Witoldem Beresiem nagrywaliśmy jego wspomnienia, mówił: „Sam się dziwię, jak ja – przed wojną zwolennik Narodowej Demokracji, partii, która mogłaby być antyniemiecką – stałem się orędownikiem przyjaźni polsko-niemieckiej. Skąd ten romans? Narodził się podczas wojny. Chociaż kontakty między Polakami a Niemcami były, rzecz jasna, ograniczone, okazało się, że można było spotkać przyzwoitych Niemców. Ale czas na takie przewartościowania miałem dopiero siedząc w pudle. W celi, w której siedziałem z KS i potem parę miesięcy po zmianie wyroku, było może ze 30 Niemców. Znajdowali się w trudnej sytuacji, bo żaden nie mówił po polsku. Więc sporządzałem im odwołania od wyroków itd. Oni przeważnie mieli czapę. (…) Zaraz po wojnie odrzucaliśmy jakąkolwiek ideę współpracy z Niemcami – tak na płaszczyźnie osobistej, jak i państwowej. Doszedłem jednak do wniosku, że sytuacja uległa całkowitej zmianie: zagrożenie ze strony Niemców przestało być aktualne. Trzeba więc wyzwolić się z uprzedzeń. (…) Uzasadniałem to sobie także tak, że doktryną – wedle której Niemiec to najgorszy wróg – można, jak rzadko czym, usprawiedliwiać wasalną przynależność Polski do Związku Radzieckiego. Doktryna taka mogła być instrumentem zniewolenia komunistycznego, a nie elementem sensownej polityki polskiej”.
Nie inaczej było po 1989. Pszon, przez premiera Tadeusza Mazowieckiego powołany na pełnomocnika rządu do rozmów na temat traktatu polsko-niemieckiego, wykazał się talentem w prowadzonych w ekspresowym tempie negocjacjach. Z redaktora przerodził się w dyplomatę. Symbolem było porzucenie wysłużonej marynarki w jodełkę na rzecz czarnego garnituru.
* * *
Po jego śmierci Jerzy Turowicz napisał: „Był człowiekiem odważnym i prawym, obdarzonym tym, co się określa mianem moral integrity. Nigdy nie zrobił ani nie napisał niczego, czego musiałby się wstydzić. (…) Był człowiekiem skromnym, zawsze stojącym z boku (…) obdarzonym wielkim poczuciem humoru. (…) W zespole »Tygodnika « On był jednym z najwierniejszych”.
Jerzy Pilch dodał: „Rola Pszona polegała i na tym, że wszystkim nowo przyjętym dziennikarzom udzielał on nominacji. Mogłeś pisać do »Tygodnika«, mogłeś być w »Tygodniku«, mogłeś mieć etat w, mogłeś figurować w stopce, ale dopóki Mieczysław Pszon nie zwrócił się do ciebie per »gnoju jeden « – nie byłeś w »Tygodniku«. Tylko On, ze swoją charyzmą, wewnętrzną siłą i niebywałym poczuciem humoru mógł wchodzić aż na tak wysokie szczeble duchowej swobody… Co tu zresztą gadać. Kochaliśmy Go i On nas kochał”.
* * *
Mieliśmy z Beresiem to szczęście, że pracując wtedy w „Tygodniku”, mogliśmy dzień w dzień obserwować Pana Mietka w akcji. Nasza kanciapa znajdowała się vis-à-vis gabinetu wicenaczelnych. Podsłuchiwaliśmy więc, jak u schyłku PRL wykłócał się z cenzurą, przekomarzał z Ziutą Hennelową, dyskutował z Krzysztofem Kozłowskim czy rozmaitymi, nie tylko niemieckimi gośćmi. Od czasu do czasu sami wpraszaliśmy się o coś się poradzić czy zapytać. Choćby o to, jak przed wojną wyglądały stosunki polsko-żydowskie na granicy Kazimierza i Krakowa – na Stradomiu czy Dietla.
Zawsze też chętnie przyjmowaliśmy w depozyt (zwykle nieoddawalny) liczne butelki brandy, które dostawał prezencie „dla redakcji”.