Z najwyższej półki
Ten dystans, zawsze dystans…
Szczególnym momentem w dziejach relacji krakowsko-warszawskich jest trudny czas okupacji – a zwłaszcza okres po powstaniu w sierpniu ’44 roku. Narodowa solidarność zderzyła się wtedy z różnicami mentalnymi, politycznymi, historycznymi zaszłościami i… względami towarzyskimi.
Już 28 września z ogarniętej walkami powstania Warszawy przyjechało schronić się do Krakowa 107 uciekinierów. Dzień później dotarło kolejnych 161. Szczyt nastąpił w pierwszej połowie października – 6 dnia tego miesiąca rejestry prowadzonego przez miasto Polskiego Komitetu Opiekuńczego (zresztą z oczywistych powodów niepełne) odnotowały 307 przybyszów, 10 dnia – 362, a 17 – 291. Transporty warszawiaków przyjeżdżały codziennie – ocenia się, że do Krakowa w trakcie powstania i po jego upadku trafiło ich kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt tysięcy.
Bynajmniej nie byli oni tu – jak pewnie by chciała narodowa mitologia – witani chlebem i solą. Nigdzie zresztą w warunkach okupacyjnej biedy pojawienie się dużych grup przesiedleńców – co z tego, że po tragicznych przejściach – nie było powodem do radości i wcale nie musiało prowadzić do zrywu patriotycznej solidarności. Przeciwnie: prędzej czy później oznaczało konflikty między miejscowymi a „nowymi”. „Trudno oczekiwać, by w Krakowie było inaczej, tym bardziej jeśli weźmie się pod uwagę »odwieczną « rywalizację Krakowa i Warszawy czy Galicji i Królestwa” – tłumaczy prof. Andrzej Chwalba w świetnej, bo nie lukrującej trudnej rzeczywistości, monografii Okupacyjny Kraków w latach 1939–1945. I precyzuje: „Zdarzało się, że niektórzy mieszkańcy Krakowa witali warszawiaków z niechęcią, co nie znaczy, że nie brakowało takich, którzy witali ich jak bohaterów, z troska i sympatią, i natychmiast spieszyli ze wsparciem. Pomoc, a zarazem adaptowanie się warszawiaków w Krakowie nieco utrudniały wzajemne pretensje oraz różne co do siebie oczekiwania. Bywało, że zarzucano im niepotrzebny zryw, który doprowadził do zniszczenia miasta i śmierci wielu ludzi. Warszawiacy z kolei wytykali krakusom tchórzostwo, centusiostwo, egoizm, »austriacki patriotyzm«, a jednocześnie podkreślali z dumą swoje powstańcze wyczyny”. Przykłady wzajemnej niechęci mogą dziś zdawać się absurdalne: oto choćby dorożkarze zawyżali przybyszom opłaty za kurs…
Jak podkreśla prof. Chwalba, „skala niechęci była na tyle duża, a skala pomocy na tyle skromna”, że 12 października specjalny apel o wsparcie warszawiaków wydał książę metropolita Adam Sapieha. „To bracia nasi, krew z krwi naszej i kość z kości” – argumentował. Ale i wzywał przybyszy, by szanowali uczucia i poglądy gospodarzy. Do solidarności wzywało tez krakowskie podziemie, a Rada Główna Opiekuńcza zorganizowała sieć miejskich punktów pomocy. Częściowo poskutkowało.
* * *
Najlepszym literackim – a w zasadzie niemal reporterskim – opisem ówczesnej krakowsko-warszawskiej atmosfery jest opowiadanie pod znamiennym tytułem Koniec legendy autorstwa zawsze uczciwego do bólu Jana Józefa Szczepańskiego. To opis atmosfery panującej na przełomie 1944/45 roku w dworku Zofii z Zawiszów Gąsiorowskiej-Kernowej (teściowej Jerzego Turowicza, późniejszego twórcy „Tygodnika Powszechnego”) w podkrakowskich Goszycach. Rezydowało tam wówczas około trzydziestu młodych warszawiaków, wśród nich Czesław Miłosz – a na partyzancki „urlop” zjechał też prosto „z lasu” porucznik „Szary”, czyli Jan Józef Szczepański. Oczywiście ważnym, prócz naturalnych flirtów, tematem konwersacji było powstanie. Spór między Miłoszem (ukrytym tu jako poetę Wielgoszem) a Szczepańskim „Szarym” jest tyleż ostry, co obala stereotyp: otóż to przybyły z Warszawy Miłosz/Wielgosz jest pragmatykiem i uważa, że zryw był niepotrzebny, a krakus Szary/Szczepański szedł ze swym oddziałem na pomoc powstańczej Warszawie – i, mimo wszystko, docenia sens gestu oporu.
Sytuację, w tym kwestię krakowsko-warszawskich sporów, najcelniej – jako że w historiozoficznej perspektywie, podsumowała po pół wieku, bo w 2004 roku, w „Tygodniku Powszechnym” Danuta Szczepańska (też gościła wtedy w Goszycach, a potem została żoną Jana Józefa): „Wszyscy mieli poczucie bycia na rozdrożu, ale chyba nikt nie przewidział, że to będzie tak: że skończy się dom w Goszycach. A stało się to dwa miesiące później: majątek rozparcelowano, a dwór trzeba było opuścić. Nim się rozjechaliśmy w poszukiwaniu pracy czy innego punktu zaczepienia, niespodziewanie Janka Miłoszowa zaprosiła do swojego pokoju całą goszycką młodzież. Był już straszny bałagan i siedzieliśmy na walizkach. Kałmucy przechadzali się między nami…”.